niedziela, 21 grudnia 2008

Girls rock! (and swing)



Już jakiś czas temu zwierzałam się w notce "Jazz zamiast harcerstwa", dlaczego mam ogromny sentyment do zjawiska młodzieżowych zespołów muzycznych, zwłaszcza jazzowych. Tak się ciekawie złożyło, że ostatnio miałam okazję obejrzeć kilka bardzo fajnych filmów o podobnej tematyce, które gorąco polecam.


It don't mean a thing...


"Swing girls"
rok produkcji: 2004
reżyseria: Shinobu Yaguchi
więcej o filmie w IMDB...


Grupa dziewcząt w pewnym prowincjonalnym liceum ostentacyjnie okazuje brak zainteresowania wszystkimi i wszystkim: wakacyjnym lekcjom matematyki, nauczycielom, szkolnej orkiestrze dętej, a zwłaszcza muzyce jazzowej. Jednakże, pewnego słonecznego popołudnia, kiedy dostarczają rzeczonej orkiestrze nieświeży lunch i niechcący wysyłają ich do szpitala na kilka dni, muszą się nagle zainteresować graniem na instrumentach, żeby reprezentować szkołę na festiwalu muzycznym. Początkowo są nieco przekorne i niechętne, ale w końcu odnajdują się w sytuacji, i nawet kiedy zjawia się z powrotem bardziej doświadczona orkiestra, dziewczęta z uporem maniaka kontynuują próby.

Przeszkody, jakie napotykają na swojej drodze początkujący muzycy, są czasem trudne do przeskoczenia. Najpierw trzeba kupić instrumenty - używane, bo na nowe nikogo nie stać. Potem trzeba naprawić instrumenty. Potem znaleźć miejsce na próby. Potem trzeba przekonać gitarzystki, że nie grają już w swoim zespole rockowym. Potem nauczyć się, co to synkopa. No i nauczyć się paru utworów. Nauczyć się grać równo. Przygotować uniformy. Tyle roboty...

Ale efekt jest wart zachodu!



Film jest niesamowicie zabawny, pogodny i wzruszający. Polecam z całego serca na poprawę humoru po ciężkim dniu.


Glamorous girl


"Nana"
rok produkcji: 2005
reżyseria: Kentarô Ôtani
scenariusz na motywach mangi autorstwa Ai Yazawa
więcej o filmie w IMDB...


Pewnego jesiennego wieczoru w pociągu do Tokyo spotykają się dwie dwudziestolatki. Łączy ich ten sam wiek i imię: Nana. Dzieli ich wszystko inne: sposób ubierania się, zainteresowania, plany na przyszłość, powód przyjazdu do Tokyo, temperament... Jednakże, parę dni po podróży los połączy ich znowu, we wspólnie wynajmowanym mieszkaniu. Mimo różnic, a może właśnie dzięki nim, dziewczyny połączy wielka przyjaźń, która przyniesie im obu oparcie i ukojenie.



Początkowo trohę nieufnie podchodziłam do tego filmu, zwłaszcza głównych postaci, nieco przerysowanych - ale przestało mnie to dziwić, kiedy dowiedziałam się, że fabuła jest oparta na mandze. Trzeba przyznać, że rzadko zdarza się tak wierne przełożenie komiksowej estetyki na warunki fabularne.



Fabuła jest raczej babska, nieco zakrawająca na romansidło, ale przy tym dość pouczająca i wciągająca. No i muzyka, która odgrywa znaczącą rolę w filmie - miła dla uszu miłośników j-rocka. Na próbę: najbardziej znany przebój z filmu, piosenka "Glamorous days".



Reasumując: film, który może nie powali na kolana, ani nie wniesie nic nowego do waszego życia, ale na pewno dostarczy dobrej rozrywki. Swoją drogą, mały ptaszek mi powiedział, że na motywach owej mangi powstał też serial anime - więc, drodzy czytelnicy, gdyby ktoś coś wiedział, jak mogę to zdobyć, to poproszę o cynk ;)


Girls rock!


"Linda, Linda, Linda"
rok produkcji: 2005
reżyseria: Nobuhiro Yamashita
więcej o filmie w IMDB...


Japońskie liceum, gdzieś na prowincji. Dość osobliwa szkoła, która ma nieźle wyposażoną salę muzyczną i kilka amatorskich zespołów rockowych. Jednym z nich jest żeński zespół, w którym grają Kyoko, Kei i Nozumi. Niestety, jak to wśród dziewczyn w wieku szkolnym bywa: dwie się obrażają na siebie, inna łamie rękę na meczu koszykówki... Band stoi na krawędzi rozpadu, kiedy Kei dość spontanicznie rekrutuje do zespołu uczennicę z wymiany międzynarodowej, Koreankę imieniem Son. Dziewczęta mają kilka dni i nocy, żeby opanować trzy piosenki z repertuaru legendarnej japońskiej grupy punkowej z lat 80., The Blue Hearts. Son ma jeszcze mniej czasu, żeby opanować japoński na tyle dobrze, by móc zaśpiewać. Kei musi opanować grę na gitarze. Oprócz tego serce nie sługa i paru szkolnych zalotników usilnie usiłuje rozproszyć nasze początkujące artystki. Czy dziewczynkom się uda?



Oczywiście, że tak, ale zakończenie filmu to akurat najmniej znaczący element tej historii. Dlatego chyba nikt nie będzie mi miał za złe, że na zachętę pokażę scenę finałową...



Właśnie ten film z całej trójki uważam za najciekawszy i najbardziej godny polecenia. Może nie dlatego, że odbiega jakoś poziomem artystycznym od pozostałych, ale z powodu kilku drobniejszych "smaczków":

  • Niepowtarzalny klimat japońskiej komedii: "Swing girls", jakkolwiek przezabawny i ogólnie fantastyczny, jest nieco rubaszny. "Linda, Linda, Linda" to komedia bardziej w stylu japońskim: raczej mało płynne dialogi, trochę dłużyzn i fabuła prowadzona w sposób mało oczywisty (zwłaszcza sam początek). Dla mało obeznanych z japońską komedią może się to wydać trochę nużące, ale naprawdę zachęcam do spróbowania. Osobiście wolę filmy, w których trzeba włączyć mózg, nawet, jeżeli mają być rozrywkowe.
  • The Blue Hearts - uważany za jeden z najbardziej wywrotowych zespołów w historii japońskiego rocka, często przyrównywany do The Clash i Sex Pistols. Świetny punk rock i doskonała odtrutka na nijakie pioseneczki zespołów Visual Kei (których osobiście nie lubię, z małymi wyjątkami).
    Dla porównania: utwór "Linda Linda", wykonywany również przez nasze dzielne dziewczyny.



    Serdecznie polecam te filmy wszystkim japonofilom i muzykoholikom, wszystkim zdołowanym zimowym niedoborem światła, wszystkim, którzy po cichu brzdąkają na gitarze w domach, chociaż mogliby oglądać telewizję aż zasną, no i przede wszystkim - lubiącym się pośmiać i dobrze pobawić.


    O filmach zapewne nie tylko bym nie usłyszała, ale i też nie mogła ich obejrzeć, gdyby nie pewien ciekawy blog znaleziony w otchłaniach internetu:
    The Wired
    Polecam :)

  • wtorek, 21 października 2008

    Zatańczymy?

    ...czyli "Shall we dansu?" kontra "Shall we dance?".


    Właściwie to wszystko zrobiłam na opak. Najpierw zobaczyłam wersję amerykańską, potem usłyszałam o japońskiej, która była pierwowzorem, a potem zobaczyłam wersję japońską.
    Jeśli chodzi o sam film - cóż, ograniczę się do stwierdzenia, że warto zobaczyć którąkolwiek wersję.



    Historia wygląda następująco: zmęczony rutyną i obowiązkami wobec rodziny salaryman, podczas jazdy pociągiem do domu, po kolejnym męczącym dniu w pracy, dostrzega w oknie szkoły tańca młodą kobietę o melancholijnym spojrzeniu. Po paru dniach postanawia zapisać się na kursy do owej szkoły, aby lepiej poznać smutne dziewczę, które wypatrzył z okna pociągu, lecz nie spodziewając się wcale, że taniec stanie się jego nowym hobby, któremu poświęci się z wielką ochotą, i że podstawy quickstepa i walca pomogą mu odnaleźć radość życia i spotkać prawdziwych przyjaciół.


    Jak już wspomniałam, trudno mi się właściwie zdecydować, który film był lepszy. Generalnie pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to że wersja amerykańska jest dość dokładnie zerżnięta z japońskiej! Jestem głęboko oburzona tym brakiem kreatywności. Historia nie przyniosła mi żadnej niespodzianki, nawet niektóre dialogi zostały skopiowane, oczywiście wiekszość gagów, a nawet sposób zachowania niektórych bohaterów.


    Jednakże, kiedy bliżej się przyjrzeć obu filmom, można zaobserwować nie tylko ciekawą różnicę obyczajów w obu krajach, ale też to, jak zmieniła się moda i zapatrywania filmowców na taniec przez te 8 lat między powstaniem obu filmów.

  • odtwórczyni roli smutnego dziewczęcia - jeżeli chodzi o względy czysto wizualne, wolę J. Lo (możecie sobie darować teksty o szerokim tyłku; J.Lo jest najseksowniejsza na świecie i basta!). Jeżeli chodzi o ich taniec - tu jest duża przepaść. Paulina w wolnych chwilach wywija piruety w dresach, Mai zawsze chodzi w eleganckich, zwiewnych spódnicach. J.Lo jest mimo wszystko tylko aktorką filmową i gwiazdą pop, a Tamiyo Kusakari była tancerką baletową. To widać choćby w jej postawie i ruchach: prościutka jak struna i wydaje się płynąć nad parkietem podczas tańca.

  • wygląd bohaterów - w ciekawostkach o "Shall we dansu?" wyczytałam, że twórcy filmu mieli ogromny dylemat, czy właściwym posunięciem będzie obsadzenie Koji Yakusho w głównej roli, gdyż jest on zbyt przystojny i elegancki. Najwidoczniej taka im przyświecała idea: "zwykli ludzie odmieniają swoje życie poprzez taniec" (oprócz Mai, która jest księżniczką w wysokiej wieży). Bohaterowie są wszyscy ubrani nieciekawie (swoją drogą, ta moda wczesnych lat 90. jest obrzydliwa), kobiety mają śladowe ilości makijażu i zwykłe fryzury, są też, delikatnie mówiąc, niezbyt szczupłe. Amerykanie musieli to oczywiście podkolorować i wygładzić: główny bohater nosi drogie garnitury (i jest prawnikiem, który nigdy nie narzeka na finanse), jeden z trójki kursantów w szkole tańca jest czarny (wiwat PC!), kierowniczka szkoły tańca popija (cóż za dramatyzm...), Pauline wywodzi się z rodziny prowadzącej pralnię chemiczną, czyli z ludu (rodzice Mai są właścicielami szkoły tańca), samotna mamuśka wygląda atrakcyjnie (ta w japońskiej wersji jest dość korpulentna, ale zwinna), żona głównego bohatera jest obiektem uwielbienia wszystkich poza własnym mężem (pani Sugiyama to typowa, japońska żona: szara myszka czekająca na męża z kolacją). Cóż, widocznie tak trzeba, żeby zatrzymać przed ekranem przeciętnego ciamkacza popcornu.



  • bardziej śmiały taniec - wersja amerykańska postawiła na latynoskiego ducha, troszkę więcej golizny i szczyptę improwizacji (vide J.Lo i Gere tańczący do utworu Gotan Project). Taniec w wersji japońskiej jest bardziej sztywny i konserwatywny, scena "sam na sam" między młodą nauczycielką i głównym bohaterem polega na rozmowie, a nie śmiałym tańcu.



    Tak więc, naprawdę trudno mi się zdecydować, który z tych dwóch filmów jest lepszy. W gruncie rzeczy są do siebie bardzo podobne i to już wpływa na niekorzyść wersji amerykańskiej, bo po prostu Japończycy byli pierwsi. Richard Gere i Koji Yakusho równie oszałamiająco przystojni. Moda i muzyka zasadniczo lepsza w wersji amerykańskiej.

    Jest jednakże jeden, dość ważny według mnie, szczegół, który pominięto w wersji amerykańskiej. Chodzi o historię Mai/Pauliny. Zwróćmy uwagę, że Paulina nie opowiada naprawdę jasno, co się stało w finałach w Blackpool, gdzie poniosła klęskę. Generalnie Paulina jest dość nudną postacią i więcej wygląda niż mówi. Mai ma historię i jest swego rodzaju przeciwwagą dla reszty bohaterów, "zwykłych" ludzi, którzy cieszą się tańcem. Nie zdradzę bliższych szczegółów, bo nie chcę psuć niespodzianki.

    Staram się być uczciwa i nie potępiać w czambuł wszystkiego co amerykańskie, chwaląc wszystko co japońskie. Dlatego wszystkim skonsternowanym radzę: obejrzyjcie oba i sami zdecydujcie, co wolicie.

    Shall we dansu?
    rok produkcji: 1996
    scenariusz i reżyseria: Masayuki Soo
    występują: Koji Yakusho, Tamiyo Kusakari, Eriko Watanabe, Naoto Takenaka, Hideko Hara i inni
    Shall we dance
    rok produkcji: 2004
    scenariusz: Masayuki Suo, Audrey Wells
    reżyseria: Peter Chelsom
    występują: Richard Gere, Jennifer Lopez, Susan Sarandon, Stanley Tucci, Lisa Ann Walter i inni

  • czwartek, 9 października 2008

    Odyseja tekstylna


    W trakcie szukania w sieci materiałów do niniejszego bloga zauważyłam, że w internecie można znależć wiele artykułów, filmików i nawet całych blogów poświęconych japońskiej street fashion, ale dużo mniej pisze się o japońskich markach luksusowych. Dlatego, żeby zachować równowagę między totalnym odlotem a dobrym smakiem, spróbuję trochę popisać również o modzie z tzw. górnej półki.

    Na pierwszy ogień pójdzie marka, która gości w mojej kolekcji perfum i zajmuje bliskie memu nosowi miejsce - Issey Miyake.

    Miyake Issei urodził się w 1935 roku w Hiroszimie. Studiował na tokijskiej Akademii Sztuk Tama. W latach 60. XX wieku wyjechał do Paryża, potem do Nowego Jorku. W 1971 roku powrócił do Japonii i otworzył studio. W 1973 roku miała miejsce premiera jego pierwszej kolekcji , pokazy odbyły się w Tokyo i w Nowym Jorku.

    Dziś nazwiskiem Issey Miyake firmowane jest kilka marek:
    - Issey Miyake - główna linia odzieżowa, kolekcje damska i męska, projektowane przez Naoki Takizawa (do 2007 r.) i Dai Fujiwara
    - Pleats Please - linia tkanin, o której za chwilę
    - Issey Miyake Fête - kolorowa kolekcja damska, ubiory szyte z tkaniny pleats please.
    - me Issey Miyake - nowatorska linia T-shirtów, przeznaczona na rynek amerykański
    - A-POC - czyli "a piece of cloth"
    - Issey Miyake Watches - eleganckie i nowoczesne damskie i męskie zagarki na rękę
    - Haat - damska linia odzieżowa, stworzona przez jednego z projektantów tkanin w Issey Miyake, Makiko Minagawa

    Oprócz tego Issey Miyake, jak większość markowych producentów odzieży, ma swoją linię perfum, L'eau d'Issey, produkowaną przez departament outsourcingowy Shiseido.

    Miyake Issei odszedł w 1996 roku na projektancką emeryturę i dziś zajmuje się działalnością popularyzatorsko-badawczą. W marcu 2007 jego fundacja, The Miyake Issey Foundation, otworzyła w tokijskiej dzielnicy Roppongi 21-21 Design Sight - muzeum i centrum badawcze, gdzie pracuje się nad nowoczesnymi technikami pozyskiwania tkanin i tworzyw, a także muzeum mody.

    Niech żyją plisy!

    Zapewne niejedna z czytelniczek musiała w dzieciństwie nosić plisowaną spódniczkę na szkolne akademie. Ale tkanina Pleats Please nie ma nic wspolnego z tym koszmarem stylistycznym z dzieciństwa!

    Przede wszystkim inna jest technika wykonania ubioru: tradycyjnie tkaninę się najpierw kroi i szyje, a potem dopiero plisuje. Pleats Please polega na tym, że ubiór jest najpierw plisowany, a potem krojony i szyty. Tkanina Pleats Please przypomina mi trochę (znowu skojarzenie ze szkolnymi czasami) bibułę marszczoną. Tak czy siak, jest to tylko tworzywo, z którego można tworzyć różne ciekawe ubiory.

    Technologia i pierwsza kolekcja Pleats Please została zaprezentowana światu w 1993 roku.



    me Issey Miyake: kto powiedział, że T-shirt ma być nudny?

    Marka me Issey Miyake (nazwa na rynku Japońskim) / Cauliflower (USA i Europa) to rewolucja w dziedzinie t-shirtów.

    Generalnie proces zakupu nie różni się od tego, co znamy w Polsce z wczesnych lat 90. Wtedy szło się na bazarek, oglądało się t-shirt położony na wierzchu albo powieszony na wieszaku, po czym wybierało się kolor i rozmiar, i kupowało nowiutki egzemplarz zapakowany w foliową torebkę.

    U Issey Miyake jest tak: idziesz do butiku, widzisz t-shirty na wieszakach, wybierasz sobie fason i kupujesz nowiutki egzemplarz w... plastikowym rulonie. Nie trzeba wybierać rozmiaru, bo wszystkie są super elastyczne i rozmiar jest jeden.

    Jest jeszcze jedna, właściwie podstawowa różnica: te t-shirty podważają wszystko, co wiesz o t-shirtach. To nie są zwyczajne, zszyte z paru kawałków bawełny koszulki w jednolitym kolorze z jakimś - często dość debilnym - nadrukiem. To bardzo oryginalne i dobrze przylegające do ciała bluzki.



    Projekt me Issey Miyake powstał w 2001 roku. W tym roku kolekcje me wyglądają już jak regularna linia odzieżowa. Na zdjęciu powyżej widzimy odzież z kolekcji jesień/zima 2008.

    A-POC, czyli zrób to sam

    A-POC to skrót od "a piece of cloth", co po polsku znaczy tyle co "kawałek szmatki". Technologia A-POC polega na tym, że ubiory są tkane przy sterowaniu komputerowym i sprzedawane w formie "tuneli" z tkaniny. Oczywiście "tunele" dostępne są w różnych kolorach i wzorach. Klient po kupieniu "kawałka szmatki" samodzielnie docina sobie rękawy, nogawki czy klosz spódnicy do własnych potrzeb i upodobań. Jak mówi o tych ubraniach sami Miyake Issei: "nie będę ci mówić, jak masz nosić te ubrania, sam wiesz najlepiej, co i jak chcesz nosić".



    Sekrety marketingu

    Oprócz niewątpliwie interesujących, praktycznych i po prostu pięknych strojów, nazwy technologii i kolekcji Issey Miyake są bardzo twórcze. Są umiejętną grą słów w różnych językach oraz fonetycznych skojarzeń.

  • A-POC - skrót od "a piece of cloth", fonetycznie przypomina wyraz "epoque", czyli "epoka".
  • Haat - w sanskrycie słowo to oznacza "wiejski rynek", ale fonetycznie przypomina też angielskie słowo "heart", czyli "serce".
  • me - czyli "ja sam". Według mnie nazwa ta nawiązuje to t-shirtów, które przylegają do noszącego jak druga skóra.
  • l'Eau d'Issey - każdy, kto orientuje się choć trochę w języku francuskim w mig zauważy, że ten wyraz brzmi podobnie do słowa "l'odyssée" (odyseja)
  • 21-21 design sight - nawiązanie do angielskiego terminu "20/20 vision", który oznacza najwyższy stopień ostrego widzenia (w praktyce oznacza to, że osoba mająca "20/20 vision acuity" może przeczytać 8. rządek tablicy z literami do badania wzroku). "21-21" oznacza wzrok, który nie tylko doskonale widzi teraźniejszość, ale także wybiega w przyszłość.


  • Moje typy

    Szczerze mówiąc, rzadko zdarza mi się znaleźć wśród światowych kolekcji najlepszych projektantów coś, co mogłabym i chciałabym nosić. Wszystko jest zbyt dziwaczne, zbyt rozebrane albo tylko na chude modelki. Jednakże, kolekcje Issey Miyake są bardzo praktyczne i bez trudu wybrałabym z nich coś stosownego na swoją daleką od doskonałej figurę i dość wybredny pod względem kolorów i fasonów gust. Poniżej prezentuję parę produktów firmowanych nazwiskiem Issey Miyake, które chciałabym mieć w swojej szafie.

    Zegarek OVO

    Zawsze sobie ceniłam prostotę. Ten zegarek jest prosty, ale jednocześnie oryginalny i bardzo elegancki. Został zaprojektowany przez Shunji Yamanaka, inżyniera - co z pewnością nie jest bez znaczenia, kiedy patrzy się na ten chłodny, industrialny styl. Koperta zegarka jest lekko wypukła, jak czubek jajka, czemu model zawdzięcza swoją nazwę.





    Biała suknia, kolekcja wiosenno-letnia 2009

    Z góry uprzedzam: nie wybieram się w najbliższym czasie za mąż. Niemniej, któregoś dnia się zapewne na to zdecyduję i krew mnie zalewa na myśl, że jedyny rodzaj sukni ślubnej, jaki króluje we wszystkich sklepach, do gorstet bez ramiączek połączony z bezowatą spódnicą. To jest brzydkie, banalne i przywodzi mi na myśl te wszystkie fotografie z tabloidów przedstawiające przypadkowo odsłonięte piersi gwiazd noszących suknie bez ramiączek. Ohyda.

    Ta suknia to spełnienie moich marzeń o idealnej sukni ślubnej. Jest naprawdę zjawiskowa.










    Kostium i płaszcz z tegorocznej kolekcji jesienno-zimowej Issey Miyake. Interesująca i przepiękna kolorystycznie wariacja na temat tweedu. Myślę, że nawet królowa angielska nie miałaby szczególnych oporów z włożeniem tego typu stroju. Nie podoba mi się tylko pomysł z torebką z tej samej tkaniny, ubieranie wszystkiego w tym samym deseniu to ciężki grzech stylistyczny. Kalosze w kratkę są przezabawne.



    Żakiet z linii Haat, czerwona sukienka z linii Issey Miyake Fête (kolekcja jesień-zima 2008)- zabawne nawiązanie do elegancji XIX wieku. Bardzo romantyczne, kobiece i eleganckie. Klapy żakietu są po prostu szałowe.


    Sukienka z kolekcji wiosenno-letniej 2009

    Prześliczna i bardzo wytworna, wzór oscyluje między wężową skórą a koronką, co uważam za zabawne i niebanalne. Bardzo podoba mi się kołnierz i srebrne wykończenie na dole. Myślę, że w połączeniu z eleganckimi pantofelkami (te sandały są zbyt prostackie) byłaby idealna na wytworne przyjęcie.

    Szczerze żałuję, że nie mieszkam w Londynie lub Paryżu, nie zarabiam dwa razy więcej i nie noszę rozmiaru 40 lub niższego (nie dlatego, że sukienka nie pasuje na moją figurę; po prostu markowa odzież z reguły nie jest produkowana w większych rozmiarach), bo już prawie widzę się w tej sukience na firmowym przyjęciu w Paryżu w grudniu.








    T-shirty me Issey Miyake, jesień-zima 2008 - ten turkusowy trochę nie na moją figurę, bo dekolt w łódkę podkreśla wielki biust, no i poprzeczne pasy poszerzają. Ale może kiedy już schudnę... Ten czarno-biały jest rewelacyjny, nie zanadto ekstrawagancki, a jednak ciekawy.








    Niezmierzony jest dorobek Miyake Issei i jego projektantów, równie wielki był mój wysiłek, żeby zawrzeć jak najwięcej informacji w jak najkrótszej formie w niniejszej notce. Była to jednak przyjemna podróż w krainę marzeń. Chyba żaden inny wielki projektant nie rozbudził we mnie tak wielkiej żądzy posiadania jeszcze paru "kawałków szmatki" w szafie. Jestem zauroczona!

    Muzeum mody 21-21 design sight wpisuję na listę obowiązkowych do zaliczenia miejsc, jeżeli kiedykolwiek pojawię się w Tokio. Jeżeli któryś z szanownych czytelników odwiedził to miejsce, to zachęcam do podzielenia się wrażeniami w komentarzach.


    Źródła i polecane miejsca w sieci:
    - isseymiyake.co.jp - oficjalna strona domu marki Issey Miyake (bardzo interesująca, bogata w zdjęcia i informacje, przede wszystkim jednak fantastycznie zaprojektowana witryna)
    - Strona 21-21 design sight
    - www.designboom.com
    - Zdjęcia z pokazów mody ostatnich kolekcji Issey Miyake w portalu pisma Marie Claire
    - wikipedia

    niedziela, 28 września 2008

    Nareszcie coś dla oka



    Nie sposób uogólniać, nie sposób jednoznacznie stwierdzić, czy Japończycy są bardziej czy mniej urodziwi od Europejczyków. Ja jestem raczej skłonna twierdzić, że pod każdą szerokością i długością geograficzną znajdą się zapierające dech "ciacha". Ci, którzy mają szczególny urok, goszczą z reguły na mniejszych i większych ekranach. Zgodnie z tematyką bloga, polecam uwadze pań - i być może panów, nie wnikam w niczyje preferencje i staram się nie dyskryminować żadnej opcji - paru naprawdę gorrrących panów z Kraju Kwitnącej wiśni.

    Tadanobu Asano (ur. 27 listopada '73 w Yokohamie). Muzyk, aktor, producent, model. Znany z takich filmów jak "Smak herbaty", "Funky forest: the first contact", "Zatoichi", "Mongoł"... Osobiście mój numer 1. Pochłaniam każdy film, jaki pojawia się w moim zasięgu z jego choćby śladowym udziałem. Niestety, nie miałam dotąd okazji usłyszeć zbyt wiele muzyki jego zespołu rockowego.
    Drogie panie i panowie, spokojnie: jest żonaty (z popularną piosenkarką japońską o pseudonimie Chara) i ma kilkuletnią latorośl.

    Shinji Takeda (ur. 18 grudnia '72 w Sapporo). Aktor, muzyk. Dość tajemniczy facet, trudno znaleźć jakieś konkretne informacje na jego temat w internecie. Lubię jego krzaczaste brwi i nieco mocniejsze rysy, niezbity dowód na korzenie rasy Ainu (który to lud osiadł kiedyś na Hokkaido). Można go podziwiać w filmach "Tabu" i "Tokyo eyes" (którego, niestety, jeszcze nie widziałam). Swego czasu natrafiłam na youtube na jego występ na żywo z zespołem Go!Go!7188, gdzie gościnnie przygrywał na saksofonie w utworze "Bugu". Szkoda, że jakieś pazerniaki zdrapały to z "tuby" :(

    Kôji Yakusho (ur. 1 stycznia '56 w Nagasaki) popularny na Zachodzie aktor, ze świetnie opanowanym angielskim. Znany z kreacji w filmach "Babel", "Wyznania gejszy" lub "Jedwab". Mały ptaszek właśnie mi powiedział, że grał on również główną rolę w filmie "Shall we dansu", pierwowzorze hollywoodzkiego hitu z Jennifer Lopez i Richardem Gere. Chciałabym ten film zobaczyć, więc jeżeli któryś z szanownych czytelników cokolwiek wie o jego dostępności, polecam się ich uwadze ;) Lubię twarz Koji, jest bardzo szlachetna. Szkoda, że to nie on grał rolę Prezesa w "Wyznaniach gejszy", przypomina mi jego powieściowy opis, gdzie Sayuri opisuje twarz Prezesa jako swoje własne wyobrażenie oblicza Buddy.

    Akira Terao (ur. 18 maja '47 w Kanagawa), aktor i muzyk. Wystąpił w trzech filmach Kurosawy "Dreams", "Ran" i "Ame agaru". W Japonii znany jest także jako piosenkarz, wykonawca hitu lat 80., piosenki "Ruby no youbiwa". Żeby ukrócić wszelkie podejrzenia: nie należę do grona postrzelonych dzierlatek, które lubią "dojrzałych mężczyzn" (żeby nie powiedzieć "starych pierników"). Lubię po prostu uśmiech Akiry. Jest taki pogodny i dobroduszny. Na pewno głównie dlatego, że twarz Akiry kojarzy mi się z postacią Ihei Misawa z "Ame agaru".

    Ken Watanabe (ur. 21 października '59 w Uonuma). Aktor, znany z kreacji w hollywoodzkich hitach takich jak "Wyznania gejszy" (tam w roli Prezesa), "Ostatni samuraj", a ostatnio "Listy z Iwo Jimy" (którego jeszcze nie widziałam, ale niebawem zamierzam). Ujmujący, choć trudno mi wyrazić, dlaczego. Chętnie zobaczyłabym go w jakimś prawdziwie japońskim filmie, gdzie porzuca na dobre swój doskonały angielski na rzecz japońskiego.



    Susumu Terajima (ur. 12 listopada '63 w Tokyo) to chyba jeden z najbardziej pracowitych aktorów japońskich. Pojawia się dosłownie w każdym filmie, który warto zapamiętać: filmach o yakuza Takeshi Kitano ("Brother", "Hana-bi"), u Katsuhito Ishii ("Smak herbaty", "Naisu no mori"), u Takashi Miike ("Ichi the killer"). Potrafiłby zagrać nawet stołową nogę, gdyby chciał. Bo co to dla aktora, który był już gangsterem, policjantem, pierdołowatym nauczycielem w gimnazjum i duchem?



    Takeshi Kaneshiro (ur. 11 listopada '73 na Taiwanie) - ten pan trochę nie pasuje do zestawu, ponieważ, mimo ojca-Japończyka i japońskiego nazwiska, ten pan jest przede wszystkim urodzony w Chińskiej Republice Ludowej (dyskusję o przynależności Tajwanu do ChRL zostawmy sobie na inną okazję) i jest powszechnie znany jako aktor chiński ("Dom latających sztyletów" Zhang Yimou, "Fallen angels" Wong Kar Wai). Niemniej, Takeshi biegle włada japońskim i czasem pokazuje się w japońskich produkcjach (ostatnio w filmie SF "Returner"). Buźkę ma przeuroczą i jest naprawdę gorrrrący, więc nie mogłam sobie podarować okazji, żeby ją tu umieścić.

    Ktoś mógłby się trochę zdziwić, że umieszczam tu tylko aktorów i to nie najmłodszych. Cóż, po pierwsze: nie lubię gwiazd Visual Kei, bawi mnie bardzo ten styl i podziwiam odwagę tych chłopaków, ale wolę mężczyzn ubranych tradycyjnie. Jeżeli zas chodzi o młodocianych aktorów, to chyba potrzebują jeszcze wiele szlifu, bo ich twarze są bardzo nijakie i nie kojarzą mi się z niczym.

    niedziela, 14 września 2008

    Gotyk i rokoko po japońsku


    Jedną z największych sił napędowych współczesności jest moda. I tutaj Japonia wyróżnia się bardzo pozytywnie na tle innych krajów świata.

    Przyjrzyjmy się, jak wygląda moda w świecie zachodnim: banda ekspertów mówi mi, że tej jesieni będzie mi do twarzy w fiolecie, prezentując kilka wyrwanych z kontekstu strojów znanych projektantów w kolorze fiołkowym, następnie podchwytują to producenci odzieży dla mas i oto jesienią 2008, gdzie się nie obrócę, widzę fiolet. Albo spódnice typu "ołówek". Albo ogrodniczki. Albo klapki "japonki". Modnisię można poznać po tym, że trzyma rękę na pulsie i nosi to, co każe jej nosić banda ekspertów.

    Czy po to została stworzona moda: żeby inni mówili mi, jak mam wyglądać? Nie! Moda ma być sztuką, a sztuka jest formą ekspresji. W tym kierunku poszli Japończycy i efekty dziś są po prostu oszałamiające. Japońska moda ulic to strasznie dziwaczne subkultury, a jednocześnie wielka swoboda i indywidualizm. Setki przeróżnych sklepów specjalizują się w poszczególnych stylach, oczywiście są to tylko elementy, z których można składać zestawy wg własnego pomysłu.

    Moda japońska to zjawisko bardzo różnorodne i nie da się wszystkiego ot, tak, spakować do jednej notki, zwłaszcza, że sama dopiero zaczęłam badać temat. Zapraszam więc do odkrywania razem ze mną świata wszystkich kolorów inspiracji w cyklu notek na moim blogu.

    Na pierwszy ogień pójdzie dziś styl lolitek. Przyznam, że ten styl chyba imponuje mi najbardziej, głównie ze względu na swoją pomysłowość i niepraktyczność, przy której haute couture to moda dla buraków.


    Trochę teorii


    Styl lolitki dzieli się na kilka "podstyli".

    Gothic lolita (nazywana w Japonii goth-loli albo gosurori) to stroje z epoki edwardiańskiej (początek XX w.), czyli sukienki na sztywnym kloszu, kapelusiki z koronki, parasolki, loki itp. Dominują ciemne kolory:czarny, granatowy, purpurowy. Do tego oczywiście czarny makijaż i często krwistoczerwona szminka. W biżuterii dominują motywy religijne, torebki mają często kształty nietoperzy, krucyfiksów, trumien itp. Mocna i lekko wypaczona inspiracja gotyckimi powieściami grozy.


    Sweet lolita
    (amaloli) czerpie inspirację ze stylu rokoko i mang dla dziewcząt. Tutaj dominują lekkie, cukierkowe kolory i motywy fantasy. Makijaż w tonacji pastelowej, z przewagą różu. Buty sa płaskie albo na małym obcasie, żeby podkreślić dziecinny charakter lolitki. Torebki i bizuteria mają na ogół kształt kokardek, ciastek z kremem, serduszek, zwierzątek itp. Subkultura sweet lolita wyodrębniła jeszcze 2 inne podstyle: wiejska lolitka (fartuszki w kratkę, wiklinowe koszyczki itp.) i shirololi, czyli lolitka ubrana wyłącznie na biało.


    Classic lolita
    to styl bardziej dojrzały i stonowany. Inspirację czerpie głównie z baroku i rokoko. Makijaż bliski stylowi sweet lolita, ale bardziej naturalny, akcesoria są bardziej funkcjonalne. Przeważają kolory ciemne i niekrzykliwe.

    Punk lolita to wybuchowa mieszanka stylu lolitki z elementami stylu punk. Kratka, długie, ciężkie buciory na koturnach, łańcuchy i metalowe nity, obcisłe mini spódniczki zamiast wielkich kloszy. Styl punk lolita mocno nawiązuje do trendów londyńskiego Camden Town.

    Wa/Qi lolita to styl lolitki oparty na tradycyjnych strojach japońskich (waloli) i chińskich (qiloli). Tutaj nie ma zaskoczenia: są kimona, sukienki qi-pao, buty typu zori i okobo, a także kolorowe ozdoby do włosów przypominające ubiór maiko.





    Dandy (lub oujisama, kodona) to coś dla panów, choć podobno nie tylko. Jest to styl inspirowany epoką wiktoriańską. Na typowy strój składaja się zwykle: szorty lub bryczesy do kolan, pończochy, surdut i cylinder lub kaszkiet. Dominują kolory: czarny, szary, brązowy i granatowy, makijaż jest bardzo delikatny.



    Typy te zostały stworzone po tym, jak zaczęto obserwować pionierów subkultury. Dalej panuje tutaj duża dowolność i podstyle powstają jak grzyby po deszczu. Dozwolone jest wszelkie źródło inspiracji: anime, staroangielskie powieści grozy, bajki, a nawet anime S-F...


    Trochę komercji

    Wyrocznią, poradnikiem i kompendium dla wyznawców kultury lolitek jest kwartalnik Gothic & Lolita Bible. Numer "biblii" liczy sobie około 130 stron i jeden egzemplarz kosztuje ok. 16 dolarów. Pismo oprócz porad na temat mody publikuje też wywiady z gwiazdami j-rocka i zdjęcia młodych tokijczyków napotkanych na ulicy, ubranych w stylu lolitek.



    Popularne marki strojów:

    • Baby, The Stars Shine Bright
    • Metamorphose Temps de Fille
    • Manifesteange
    • Angelic Pretty,
    • Innocent World
    • Mary Magdalene


    Większość tych marek ogranicza się do rynku japońskego, aczkolwiek niektóre mają już anglojęzyczne strony internetowe i możliwość wysyłki za granicę, a pierwsze dwie - prawdziwe rekiny w tej branży - mają butiki w Paryżu.


    Trochę wyjaśnień

    Osoby, które zgłębiają temat z socjologicznej perspektywy twierdzą, że kultura lolitek jest swego rodzaju buntem, niezgodą na to, czego oczekuje od młodego człowieka społeczeństwo. Dwudziestoparoletnie kobiety, zamiast wyjść za mąż lub robić karierę zawodową, wybierają mieszkanie z rodzicami i, zamiast oszczędzać na mieszkanie lub samochód, wydają pieniądze na stroje lolitek (które, jak zapewne każdy zdołał się już zorientować, nie są tanie). Niektóre panie ubierają się tak tylko w weekendy lub po pracy, żeby zamanifestować młodość w sercu, chęć zabawy i pragnienie powrotu do dzieciństwa poprzez ubranie w stylu sweet lolita. A może to po prostu tęsknota za elegancją, której próżno dziś szukać w dżinsowo-T-shirtowej codzienności?

    Jedno jest pewne: nie ubrałabym się tak, nawet dla zabawy. Lubię prostotę i wygodę, której nie zapewnią mi buty na wysokich obcasach, czarne pończochy w gorący dzień i spódnice na sztywnej halce. Mimo to, jestem zauroczona fantazją i odwagą dziewcząt, kobiet i nierzadko przedstawicieli płci brzykiej, by bawić się strojem do takiego stopnia. Robienie stroju codziennego z kreacji na bal maskowy - kto by na to wpadł? Na pewno nie ja, z moimi T-shirtami, dżinsami i marynarkami. Chylę czoła, wiktoriańskie księżniczki!


    Niniejszy artykuł nie powstałby oczywiście, gdyby nie pomoc przeróżnych źródeł:
  • wikipedii
  • strony lolitafashion.org
  • google graphics

    Szczególnie polecam lolitafashion.org; to wspaniała, świetnie zrobiona strona, gdzie można znaleźć wiele porad, adresów sklepów i informacji fachowych. Wielkim plusem tej witryny jest jej zupełna anglojęzyczność.

  • poniedziałek, 11 sierpnia 2008

    Japonia w filmach zachodnich



    Temat Dalekiego Wschodu był zawsze chwytliwy na Zachodzie, ale dopasowywanie historii i obyczajów Japończyków na potrzeby Hollywood wypada na ogół żenująco i głupio. Nie bądźmy jednak niesprawiedliwi - są perełki, które każdy szanujący się japonofil powinien zaliczyć, choć obrazy te zostały zrobione za amerykańskie dolary.

    Między słowami (Lost in translation)

    Drugi film Sofii Coppoli, po dość udanym debiucie reżyserskim w filmie "Przekleństwa niewinności" ("Virgin suicides"). Opowiada historię spotkania dwojga Amerykanów: Boba, aktora, który czasy świetności ma już za sobą i dla podreperowania budżetu kręci reklamę whiskey Suntory w Tokyo i Charlotte - żony swojego męża-fotografa, który jest tak zajęty fotografowaniem j-rockowego zespołu i brylowaniem w tzw. śmietance, że nie zauważa, jak znudzona i zagubiona jest jego młoda żona. Co ciekawe, film ten jest bardzo osobisty, co potwierdzają niektóre fakty z życia Sofii Coppoli i Billa Murraya. Istotnie, Sofia odwiedziła Tokyo po raz pierwszy w towarzystwie swojego pierwszego męża, Spike'a Jonze, który zaniedbywał ją, ale się lansować w tokijskich kręgach artystycznych. Ten właśnie wyjazd był gwoździem do trumny ich małżeństwa. Bill Murray natomiast istotnie przeżywał w owym czasie kryzys i Sofia Coppola mocno się natrudziła, żeby odnaleźć go i namówić do powrotu na plan filmowy. No i tajemnicą Poliszynela jest, że przebrzmiałe sławy amerykańskiej Fabryki Snów istotnie dorabiają sobie w japońskich reklamach.

    Japonia oczami dwojga nieco zblazowanych i bardzo zagubionych Amerykanów wygląda pstrokato, hałaśliwie i zabawnie, trochę przy tym męcząco. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć: jakże to tak? Są w Tokio, pierwszy i być może ostatni raz w życiu, a zabijają nudę w hotelowym basenie? A jednak z własnego doświadczenia wiem, jak obce miejsce potrafi przytłoczyć osobę, ktora nie jest dziennikarzem National Geographic. Charlotte i Bob ciężko znoszą kulturalną barierę i nie rozumieją Japończyków, ale chwilowe zanurzenie się w zgiełk karaoke, salonów pachinko i nocnego życia w Shinjuku pozwala im zdystansować się i spojrzeć z innej perspektywy na swoje życie. Co ciekawe, owo objawienie przychodzi właśnie z zagubienia, a nie z odwiedzin buddyjskich świątyń czy gorących kąpieli. Kocham ten film gorąco od pierwszego obejrzenia i być może jego obejrzenie było jedną z podwalin mojego japonofilstwa.
    więcej o filmie w IMDB...

    Czarny deszcz (Black rain)

    Nie jestem miłośniczką filmów sensacyjnych, ale Ridley Scott dobrym filmowcem jest i uznałam, że mogę mu zaufać. I dobrze zrobiłam! Świetne oddanie atmosfery nocnego życia w Tokio: nocne kluby, hostessy, yakuza... Rzadko spotyka się amerykański film robiony z takim szacunkiem dla obcej kultury i obcych standardów estetycznych.

    Film opowiada o amerykańskim policjancie, który wraz z partnerem ma za zadanie odstawić do Tokyo niebezpiecznego przestępcę, członka yakuzy nazwiskiem Sato. Niestety, na miejscu gangster zostaje odbity, partner głownego bohatera skrócony o głowę, a nasz samotny mściciel chce pomścić śmierć przyjaciela i złapać Sato. Oprócz różnych smaczków, takich jak amerykańska hostessa w night clubie (wszyscy chyba wiedzą, jak wielkie wzięcie mają białe blondynki w Japonii; nie brakuje ofert pracy dla Polek i Ukrainek w charakterze hostessy, modelki lub tancerki), Sato odcinający sobie palec, aby obłaskawić szefów, którym podpadł, rzekome formularze policyjne w języku japońskim, które okazują się druczkami z ubezpieczalni (bo kogo obchodzą normy międzynarodowe), cała historia ma japoński wydźwięk. Nick (główny bohater) nie chce wrócić do swojego kraju bez zakończenia sprawy śmierci partnera i złapania Sato - zupełnie jak przed wiekami robili samuraje, którzy nie mogli się pokazać u swojego daimyo na dworze, dopóki nie naprawili szkód i nie zmyli plamy na honorze, jeżeli taka się pojawiła. Również, w ostateczności, Nick zwraca się o pomoc nie do policji, która chce go deportować z powrotem do USA i zatuszować sprawę, tylko do samej rodziny yakuzy, której Sato podlega, gdyż sam rozumie, że członkowie yakuzy najlepiej sami pilnują porządku w swoim gronie i lepiej nie mieszać do tego osób trzecich czy organów państwowych - zupełnie jak w feudalnej Japonii, w której nikt nie ufał władzy centralnej i wszelkie problemy był rozwiązywanie w obrębie wioski, rodziny, zamku, szkoły fechtunku itp.
    więcej o filmie w IMDB...

    Kill Bill vol. 1

    Błyskotliwy i przebojowy film Quentina Tarantino, chyba tak sławny, że nie warto go tutaj streszczać, ale dla porządku: panna młoda zostaje ciężko ranna na swoim ślubie, jej narzeczony zabity, a nienarodzone dziecko unicestwione. Budzi się po kilku latach ze śpiączki i szuka zemsty, jako pierwszy obiekt wybierając O-ren Ishii (w tej roli świetna Lucy Liu), a przedtem odbywając trening u mistrza Hattori Hanzo na Okinawie.



    Postać O-Ren Ishii - fuj (kobieta-szef yakuzy? chyba tylko w komiksach!). Japoński Umy Thurman - fuj. Reszta - mniam!

    Podoba mi się, że Tarantino odbiegł w stronę estetyki anime i manga, przerysowując postaci i akcję, zwłaszcza sceny walk. Cały tokijski epizok do jedno wielkie puszczenie oka w stronę japońskich filmowców wszystkich pokoleń, od Akiry Kurosawy po Takashi Miike.
    Dzięki Tarantino i "Kill Bill" odkryłam Meiko Kaji i jej piosenki, które bardzo lubię. Co więcej, dzieki "Kill Bill" świat zachodni poznał wielokrotnie juz przeze mnie wychwalany film "Smak herbaty", gdyż Katsuhito Ishii jest autorem sekwencji animowanej w "Kill Bill vol.1" i "Cha no aji" został zaprezentowany na pokazach towarzyszących. Dzięki, mister Q!
    więcej o filmie w IMDB...

    Pillow book

    Film opowiada historię Nagiko, miłośniczki kaligrafii, która szuka kochanka, bedącego jednocześnie mistrzem pędzla. Kiedy poznaje angielskiego tłumacza, Jerome (świetnego kochanka i strasznego gryzmoły), sama zaczyna tworzyć, za materiał obierając sobie ludzkie ciało. To tak po wierzchu, bo w rzeczywistości historia ma jeszcze drugie i trzecie dno, i może jeszcze czwarte.

    Dlaczego warto?
    Po pierwsze: śmiałość i wyrazista erotyka. Greenaway odszedł w ten sposób od europejskiej pruderii w stronę tradycji shunga. Można śmiało i pięknie jednocześnie? Można.
    Po drugie: pierwszy kontakt z bodajże najstarszym zabytkiem literatury dworskiej w Japonii, tytułową "Książką do poduszki" Sei Shonagon, damy dworu cesarzowej w okresie Heian. Dzieło to jest obficie cytowane przez Nagiko, a ona sama tworzy coś podobnego w formie poprzez prowadzenie pamiętnika.
    Po trzecie: nastrojowość i piękno. Niepowtarzalne.
    więcej o filmie w IMDB...

    8 1/2 kobiety

    I znowu Peter Greenaway, najwyraźniej przeżywający wówczas okres wzmożonej fascynacji Japonią.

    Akcja rozgrywa się głównie w Anglii, ale również w Kyoto. Nagle owdowiały starszy, zamożny człowiek, za namową syna zakłada sobie swoj prywatny harem, gromadząc dookoła na swoje usługi 8 dziwnych kobiet o bardzo złozonych osobowościach. Kilka z nich pochodzi właśnie z Kyoto,w którym rozgrywa się kilka scen. Szczególnie polecam uwadze oglądających "koncert" z grających neonów salonów gier w Kioto.
    więcej o filmie w IMDB...

    Nie warto skreślać filmu o Japonii tylko dlatego, że jest amerykański/brytyjski/francuski. Nie będzie to może dobre uzupełnienie kompendium wiedzy o Japonii, ale na pewno pouczające zetknięcie z wrażliwością drugiego japonofila. Na szczęście nie każdy jest tak głupi i ograniczony jak Arthur Golden...

    niedziela, 13 lipca 2008

    Piękno męskiej przyjaźni




    Hama-chon i Mattsun w jednym stali gimnazjum. Czasem występowali w szkolnym radiu jako duet komików. Potem Hama-chon poszedł do elitarnego liceum o pruskim drylu, Mattsun do miejscowego technikum. Być może Hama-chon stałby się potem studentem Uniwersytetu Tokijskiego i znaną osobistością świata biznesu i polityki. Być może Mattsun stałby się poważanym inżynierem. Jednakże, Hama-chon nie miał natury kujona i często uciekał z internatu, ukrywając się u Mattsun, pożyczając na wieczne nieoddanie pieniądze i wyjadając zapasy z lodówki. Zaś sam Mattsun wolał grać w zespole rockowym i chodzić na randki.

    Tak więc, po maturze Masatoshi "Hama-chon" Hamada i Hitoshi "Mattsun" Matsumoto podążyli za swą prawdziwą naturą i zaczęli próbować swoich sił jako komicy.

    Początki były trudne. Co prawda, wzięła ich pod swoje skrzydła renomowana agencja artystyczna New Star Creation, działająca z ramienia korporacji rozrywkowej Yoshimoto Kōgyō w Osace, starsi koledzy po fachu oceniali pozytywnie ich wczesne próby, ale... nikt się nie śmiał. Nikt nie przychodził na ich występy, choć bilety były za darmo. Prawie porzucili nadzieje na karierę sceniczną, bo trudno o podtrzymanie płomienia wysokich aspiracji, kiedy ciągle mieszka się z rodzicami i trzeba imać się dorywczych zajęć, żeby cokolwiek zarobić. Właśnie wtedy powstała nazwa Downtown, choć nikt jeszcze tej marki z niczym nie kojarzył.

    W końcu nadeszło ich 5 minut, które zamieniło się potem w trwający już od ponad 20 lat romans z telewizją. Program muzyczny "Yoji Desu Yōda" ("Jest czwarta") po pewnym czasie prowadzili już przy akompaniamencie pisku nastolatek, w przerwach pozując do sesji zdjęciowych jak modele, a także nagrywając płyty.

    W 1989 roku przeprowadzili się do Tokio i wrócili do komedii. Początkowo w mało znanych programach, aż w końcu w przebojowych Gaki no tsukai (o którym napiszę innym razem), Hey!Hey!Hey! Music Champ, Downtown no Gottsu Ee Kanji i Downtown DX. Pewnie nieraz dziwiliście się, oglądając jakiś odjechany japoński teleturniej, że ciągle robią z siebie idiotów ci sami faceci. Może już wtedy poznaliście Hama-chon i Mattsun.

    Jak na ironię, panowie obecnie spędzają ze sobą tyle czasu w pracy, że prywatnie nigdy się nie spotykają nawet nie znają swoich numerów telefonów. Mattsun ponoć nawet powiedział na antenie, że wolałby jeść z podłogi niż iść z Hama-chon na kolację. A mimo to, nawet nie biorą pod uwagę artystycznego rozwodu czy stworzenia kabaretu z kimkolwiek innym. Osobliwy typ przyjaźni, a jednak piękny.

    Trochę teorii:
    Styl komedii, jaki prezentują Downtown nazywa się manzai. Polega on na tym, że skecze wykonuje zawsze para komików: jeden nazywany jest tsukkomi (poważny facet), a drugi - boke (śmieszny facet). Styl skeczów polega na wyrzucaniu dowcipów z szybkością karabinu maszynowego w formie konwersacji między komikami, kompletnie ignorującymi obecność publiczności. To prawie jak rozmowa ze starym kumplem, gdzie przechodzą żarty, których nigdy nie dopuściłbyś się wobec osoby, z którą nie łączy cię żadna zażyłość. Rozmowy są szorstkie, często obfitują w drobne rękoczyny i wyglądają wręcz jak kłótnia.
    Styl manzai pochodzi z Osaki.
    Fachowcy twierdzą, że duet Downtown na zawsze zmienił oblicze manzai i wniósł doń zupełnie nową jakość.

    Obserwując zachowanie Mattsun i Hama-chon można mieć wrażenie, że się nie lubią i ciągle kłócą. Niemniej, kto lepiej rozumie istotę męskiej przyjaźni, bez trudu dostrzeże, że tak naprawdę ci dwaj znają się jak łyse konie. Bo prawdziwi przyjaciele nie muszą się ze sobą cackać - w końcu na czyją szczerość najbardziej liczysz?

    Dzięki nieocenionemu serwisowi youtube możemy teraz docenić nie tylko mimikę Matsumoto, ale też i żart słowny. Na liście odtwarzania poniżej zebrałam najciekawsze skecze Downtown z napisami angielskimi (że nie polskie? błagam, nie wymagajcie za wiele...). Przywiązanie się do krzesła, żeby z niego nie spaść ze śmiechu, szczerze zalecane. Miłego oglądania.

    niedziela, 22 czerwca 2008

    Zły bliźniak



    Jakiś czas temu na łamach niniejszego bloga rozpływałam się nad filmem "Smak herbaty". Niedawno, zupełnie przypadkiem, nadziałam się na jego złego brata-bliźniaka. Film w założeniach podobny, ale... No właśnie.

    Co tu dużo ukrywać: każdy ma rodzinę i wie, że ogólnie z rodziną najlepiej wychodzi na zdjęciu. Nie ma chyba rodziny bez tajemnic, skrywanych żalów, wzajemnych pretensji i niedomówień. Oczywiście nie twierdzę, że nie ma takich rodzin jak państwo Haruno ze "Smaku herbaty", bo osobiście znam taką rodzinę - JEDNĄ na setki, niestety.

    Tak więc, rodzina Wagou, bohaterowie filmu "Funuke Show Some Love, You Losers!" to rodzina, jakich wiele. Mieszkają na wsi, pracują, uczą się. Starsza córka robi karierę aktorską w stolicy, młodsza córka uczy się w miejscowym liceum, a ich starszy brat zajmuje się kiepsko płatnymi pracami, piciem i okazjonalnym biciem żony. Są też rodzice, którzy na samym początku giną w tragicznych okolicznościach na oczach najmłodszej córki. Ich pogrzeb jest okazją do spotkania się rodzeństwa i rozdrapywania dawnych ran. Niestety, pojednanie nie jest rzeczą łatwą, a dla widzów zapewne nudną.

    I, jak na ironię, właśnie ich ciągła walka jest motorem całego filmu. Każda kolejna scena ujawnia nowe okoliczności, nowe fakty i wprawia w coraz większą konsternację. A i tak finał historii przebija wszystko. Dialogi są mocne i dosadne, a aktorstwo pełne pasji (szczególnie zwracam uwagę na postać starszej siostry, odtwarzanej przez Eriko Sato - majstersztyk!).

    Ten film jest chory. Chory i dziwny. Chory, dziwny i mocny. Dlatego poprzestanę na tym lakonicznym opisie, żeby nie popsuć nikomu wrażeń jakimkolwiek uszczerbkiem na suspensie. Obejrzyjcie!




    Funuke domo, kanashimi no ai wo misero (Funuke show some love, you losers!)
    rok produkcji: 2007
    reżyseria: Daihachi Yoshida
    scenariusz (na motywach mowieści Yukiko Motoya): Daihachi Yoshida
    występują: Eriko Sato, Aimi Satsukawa, Hiromi Nagakasu, Masatoshi Nagase
    film otrzymał nagrodę "Wolnego Ducha" na Warszawskim Festiwalu Filmowym w 2007 roku

    niedziela, 15 czerwca 2008

    Myśl japońskiego kina


    Wygląda na to, że blog Japonofilki popadł w totalne zapomnienie. Obiecuję zająć się lepiej moim najbardziej zaniedbanym internetowym dzieckiem.

    Jako zagorzała kinomanka, lubię surfować po witrynie Internet Movie Database. Jest to moje najważniejsze źródło wiedzy o kinie, także japońskim. IMDB, oprócz encyklopedycznych informacji o ludziach kina, filmach i serialach posiada również sporą kolekcję cytatów z filmów i wywiadów. Lubię je czytać, gdyż są bardzo zabawne i pouczające. Tym razem, na użytek mojego zaniedbanego bloga, zrobiłam małe badania w zbiorach cytatów wybitnych osobistości japońskiego kina.
    (tłumaczenie z angielskiego, więc proszę o wyrozumiałość; mimo, że mieszkam już 9 miesięcy w ojczyźnie Guinnessa, ciągle mój angielski jest daleki od doskonałości)

    Takeshi Kitano

    (o filmie "Takeshis")"Chciałem zrobić film, którego zupełnie nie da się zaszufladkować. Chciałem, aby widzowie wyszli z kina nie wiedząc, co o myśleć i mówić o tym filmie."

    "Nie lubię sposobu, w jaki Tarantino pokazuje przemoc. "Pulp fiction" nie jest w ogóle realistyczny. Pokazywanie przemocy w sposób realistyczny wymaga dużej wytrzymałości i nie jest łatwe."

    "Komicy mają rozśmieszać ludzi robieniem rzeczy, których nie powinno się robić. Jeżeli zaczynają wchodzić na teren wartości rodzinnych i humanitaryzmu, nie są już śmieszni."

    "Kiedy piszę scenariusz, mam już cały film w głowie, więc kiedy zaczynamy zdjęcia, po prostu to robimy. Bardziej interesuje mnie proces montażu, więc zdjęcia odbywają się w dużym pośpiechu. Może nie mam potem wystarczająco dużej ilości ujęć, ale właśnie to, jak zrobię film z tego co mam, jest najbardziej interesującym procesem twórczym."

    "Postaci w moich filmach często znajdują się w dużych kłopotach i stresie, są mocno poirytowane. Nastrój ten udziela się publiczności, która w napięciu oczekuje, dokąd to wszystko zmierza."

    Takeshis' - scenariusz i reżyseria: Takeshi Kitano


    Akira Kurosawa

    "Dla mnie, sztuka filmowa to połączenie wszystkich sztuk. Właśnie dlatego poświęciłem jej swoje życie. W filmie jest malarstwo, literatura, muzyka i teatr. A jednak film to ciągle film."

    "Wszyscy ludzie mają podobne życiowe problemy. Film może być zrozumiany tylko wtedy, kiedy właściwie je przedstawia."

    "Wszystkie postaci w moich filmach starają się żyć uczciwie i przeżyć dane sobie życie jak najlepiej. Wierzę, że trzeba żyć uczciwie i ciągle się doskonalić. Ludzie, którzy to robią, są prawdziwymi bohaterami."

    "Z dobrego scenariusza dobry reżyser zrobi arcydzieło. Średniej jakości reżyser zrobi z tego scenariusza film po prostu przyzwoity. Jednakże, jeżeli scenariusz jest zły, nawet dobry reżyser nie zrobi z tego dobrego filmu. Aby osiągnąć pełnię ekspresji filmowej, kamera i mikrofon muszą przejść przez ogień i wodę. Tylko dobry scenariusz może to sprawić."

    Ame Agaru - reżyseria: Takashi Koizumi, scenariusz: Akira Kurosawa


    Takashi Miike

    "Nie myślę zbyt wiele o publiczności, ani o tym, co ich zadowoli, bo tego nikt nigdy nie odgadnie. To bardzo japońskie: rozmyślać nad wartością rozrywkową i reakcją publiczności na nasze przedsięwzięcie. Takie myślenie jest staroświeckie. Zakłada ono, że publiczność to jednolita masa, a przecież tak naprawdę każdy widz z osobna jest inny. Rozrywka dla wszystkich nie istnieje."

    "Nie stworzyłem żadnych reguł filmu. Nie jestem wystarczająco wykształcony i mądry, aby je tworzyć. Robię filmy całe życie i lubię to, choć to ciężka i czasochłonna praca. Kiedy już zrobię film, oczywiście mam nadzieję, że odniesie on sukces, bo chciałbym, aby inni podzielali moją pasję."

    "Mogę tworzyć realistycznie tylko wówczas, kiedy mam pokazać coś nierealistycznego."

    Ichi the killer (Koroshiya 1) - reż. Takashi Miike, scenariusz wg mangi autorstwa Hideo Yamamoto


    Na przykładzie tych trzech panów widać, jak różne jest ich podejście nie tylko do sztuki filmowej i życiowego powołania, ale także upodobania estetyczne.
    Którego z nich wybierasz?

    Mój wybór to Akira Kurosawa. Wypowiedź na temat dobrych ludzi i uczciwego życia niemal natychmiast przywiodła mi na myśl jeden z moich najbardziej ubóstwianych filmów: "Ame agaru". Jego filmy, jak i wypowiedzi powyżej świadczą o tym, że Kurosawa był artystą, który tworzył przede wszystkim sercem.

    Takeshi Kitano niespecjalnie mnie zaskoczył. Jego styl kręcenia filmów jest dobrym wytłumaczeniem ich późniejszej konstrukcji: sekwencje nieco dziwacznych, oderwanych od siebie ujęć, które załatwiają całą narrację bez słów. Beat Takeshi robi na mnie wrażenie chłodnego, zdystansowanego (mimo, że był i nadal trochę jest komikiem) i działającego pod dyktando rozumu. Chylę czoła przed jego umysłem. Filozofia kina Kitano jest genialna w swojej prostocie.

    Ciekawie natomiast jawi mi się sylwetka Takashi Miike. Odnoszę wrażenie, że dla niego robienie filmów to jakaś sadystyczna, na wskroś egoistyczna przyjemność, w której my, jako widzowie, uczestniczymy tylko przypadkiem. Tutaj również jestem pełna podziwu, bo trudno być artystą, który tworzy tak po prostu to, co chce, nie oglądając się na chwyty marketingowe i krytykę. On też tworzy z głębi serca. Tylko czy to dobrze? Jego filmu są takie brutalne i mroczne... hmm... Może dobrze, że wyraża siebie poprzez film, a nie pracę w yakuzie.