czwartek, 4 października 2007

Bo feeling to kwestia duszy, a nie pochodzenia


W dzisiejszej notce chciałam się podzielić pewną ciekawostką - zespołem Orquesta de la Luz.

Zjawisko niezwykłe, bez precedensu: jeden z najlepszych zespołów salsa w historii, i na dodatek z Japonii! Zwykłam uważać, że za muzykę "stylową" powinni brać się tubylcy, ale bądźmy szczerzy: gdyby ta zasada miała rację bytu, to jazz nigdy nie opuściłby Nowego Orleanu i Chicago, a co wart byłby świat bez Komedy czy Garbarka?

Tak więc wokalistka o pseudonimie Nora i grupa utalentowanych tokijskich muzyków założyli w 1984 roku zespół salsy.

Ich pierwszy album "De La Luz", wydany w 1990 roku, zawojował świat muzyki latynoamerykańskiej. Niesamowity feeling, znakomity styl, pozytywna energia i hiszpańskie teksty (podobno członkowie zespołu nie znali hiszpańskiego, uczyli się tekstów fonetycznie) - tego rdzenni muzycy z Puerto Rico nie mogli lekceważyć. Zespół wydał w następnych latach jeszcze 5 płyt, jednakże rozpadł się w 1995 roku (po przedawkowaniu ballad i jazzu, które widocznie nie przyniosły im spodziewanej artystycznej satysfakcji), w 1998 roku została wydana "pośmiertnie" płyta koncertowa i nosiła podtytuł "adios amigos". Po rozpadzie zespołu Nora wróciła do śpiewania tradycyjnej, staroświeckiej salsy.
Po 11 września 2001 zespół reaktywował działalność w ramach koncertu-protestu wobec przemocy. W roku 2004 wydali płytę zatytułowaną "iBANZAAAY after 9 years!", kontynuują wydawanie płyt i wygląda na to, że tym razem nie opuszczą sceny tak prędko.

A teraz tradycyjnie - wybrane przeze mnie najsmaczniejsze kąski z youtube. Przygotujcie się na zachwycający popis muzyki, energii i porządną dawkę radości w czystej postaci.

"Salsa Caliente del Japón"


"Arroz con Salsa"


oficjalna strona zespołu: http://laluz.jp

sobota, 22 września 2007

Urodzeni 6 grudnia


Pomijam fakt, że do tej grupy zalicza się autorka niniejszego bloga. I Bartosz Opania. I Henryk Mikołaj Górecki. Najważniejszą postacią w tej grupie będzie dziś dla mnie wyjątkowo nie moja nieskromna osoba, tylko świetny japoński kompozytor Joe Hisaishi.

Czy pamiętacie rzewny walczyk z filmu "Hana-bi", przy którym Takeshi Kitano rozkwasza mordy dwóm młodocianym przestępcom na parkingu? Albo wesołą i prostą melodyjkę, którą wygrywał Totoro na okarynie, siedząc wieczorami na gałęzi drzewa kamforowego? No to może porywający walc, kiedy Hauru i Sophie chodzili w przestworzach nad miasteczkiem?
Jeśli lubicie filmy Takeshi Kitano lyb Hayao Miyazaki, i zwracacie uwagę na muzykę w filmie, to na pewno kojarzycie już tego pana.

Trudno mi przecenić jego twórczość i wrażliwość, no i przede wszystkim wszechstronność (urodzeni 6 grudnia już tak mają). Bez problemu dostosowywał się do klimatu filmu, ale jednocześnie rzucając nieco świeższe spojrzenie na konwencje soundtrackowe. W dynamicznych scenach zamiast agresywnej industrialowej rozpierduchy - piękna muzyka symfoniczna. We wzruszającej scenie - dynamiczny jazz. Ballada na orkiestrę smyczkową, piosenka pop, utwór w konwencji smooth jazz? Nie ma sprawy.

Należę do tej znienawidzonej przez muzykologów rzeszy ignorantów, którzy muzykę klasyczną doceniają tylko w filmach (chociaż może nie do końca, bo kocham Chopina i Gershwina). Może dlatego, że muzyka musi mi się z kimś kojarzyć, więc klasycystyczne plumkanie w stylu Beethovena jest nudne, bo bez kontekstu. Muzyka pana Joe Hisaishi jest nie tylko pięknym tłem, ale też jest interesująca oderwana od filmu. Oczywiście oprócz muzyki filmowej tworzy on też samodzielne kompozycje, bardzo ładne i wysmakowane, choć z pewnością nie awangardowe.

Ciekawostka: Joe Hisaishi to oczywiscie nie jest prawdziwe nazwisko tego pana, tylko pseudonim. Kanji "hisaishi" może być też czytane jako "kunshi", co ma być japońską transkrypcją imienia Quincy, Joe pochodzi od nazwiska Jones. Ciekawe, że choć Joe Hisaishi to taki Quincy Jones po japońsku, to jednak twórczość bohatera tej notki z jazzem ma niewiele wspólnego...

No dobrze, pora na muzykę. Słowa nie nuty!

Z przepastnych zasobów youtube wybrałam następujące utwory:

Temat z filmu "Mój sąsiad Totoro"



Koncert na fortepian i nonet wiolonczelowy - "Madness"



Oficjalna strona kompozytora

niedziela, 9 września 2007

Dokąd zmierzasz?



Dziś chciałabym opowiedzieć o pewnym nietypowym filmie anime.

"Omohide poro poro" ("Only yesterday")
reżyseria: Isao Takahata
rok produkcji: 1991

Dlaczego uważam ten film za nietypowy? Otóż przyjęło się uważać w Europie, a szczególnie w Polsce, że filmy anime to produkcje skierowane raczej do dzieci, bajki lub science fiction. Sama osobiście tylko z takim anime się do czasu obejrzenia tego filmu stykałam. Tymczasem "Omohide poro poro" jest zwyczajnym filmem obyczajowym, tylko animowanym.

Spotkałam się z opinią, że wyróżniając ten film jako nietypowy robie sobie obciach nieznajomością tematu, bo przecież w Japonii anime i mangę robi się o wszystkim i dla wszystkich, nie tylko o walecznych księżniczkach i dla dzieci. Owszem, wiem o tym. Ale w Polsce panuje taki stereotyp, a nie każdy jest wielce oblatanym w świecie anime maniakiem. Ja na przykład nie, bo tak się składa, że Japonia to nie tylko manga i anime, o czym tacy jak oni na ogół mają nikłe pojęcie. Tak więc, drodzy otaku z pianą na ustach, wracajcie do swojego ciasnego świata.

A ja robię swoje.

27-letnia urzędniczka, Taeko, prowadzi skromne, samotne życie. Właśnie, ku wielkiemu oburzeniu rodziny, odrzuciła oświadczyny i wybiera się na urlop na wieś, do rodziny swojego szwagra, gdzie ma zamiar w ramach aktywnego wypoczynku pomagać przy zbiorach. Nieoczekiwanie zaczynają ją nawiedzać wspomnienia z czasów, kiedy miała 10 lat i wiele niespełnionych marzeń i próbuje spojrzeć z dystansu na to, kim jest i czym jest jej życie. Ucieczka z wielkiego, zatłoczonego miasta i skamieniałego od rutyny życia w świat natury i prostych, ale mądrych ludzi przynosi jej ukojenie, leczy rany z przeszłości i dodaje odwagi, by spojrzeć w przyszłość.

Lubię i wyróżniam ten film z dwóch powodów.

Po pierwsze, przesłanie tego filmu. Nadaje otuchy, pokazuje, że warto czasem wyjść ze swojej skorupy i spróbować zaryzykować w poszukiwaniu szczęścia, porzucić dotychczasowe, wygodne życie.

Po drugie, i to jest ten ważniejszy powód, ten film to ciekawe wejrzenie w obyczajowość Japończyków.

Wszyscy wiemy, jak świat widzi Japończyków: całe życie tyrają jak osły w kieracie, nie miewają wakacji, nie kwestionują swoich życiowych celów, chcą tylko robić pieniądze i pracować. Nieprawda! Oni też wiedzą co to przyjemność, a co to obowiązek i nie obawiają się szukać życiowej drogi. Kobietom jest niestety trudniej, bo presja społeczeństwa, aby zostać żoną i matką i zrzec się kariery zawodowej, jest bardzo silna.

Drugi ciekawy wątek to dzieciństwo Taeko, przypadające na lata 60. w Tōkyō. Starsza siostra zasłania się teczką z rysunkami, kiedy nosi mini spódniczkę. Dzieci mają obowiązek zjadać calusieńki lunch w szkole, bo biedne dzieci w Wietnamie nie mają co jeść. Wszyscy martwią się złymi ocenami Taeko z matematyki (nawiasem mówiąc, właśnie między innymi takie podejście sprawia, że ten kraj przoduje w technologiach; może w Polsce też by tak trzeba? W końcu jak się przysłuży gospodarce kolejny batalion magistrów filozofii, socjologii, historii etc.?). Tata nie pozwala sobie na czułość i wyrozumiałość, zasłaniając się gazetą, papierosowym dymem i swoimi surowymi zasadami. Trudny to świat dla dziecka, trudny dla do zrozumienia dla gaijinów, trudny do respektowania przez młodzieńczy buntowniczy charakter.

Tak więc polecam gorąco ten film wszystkim. Japonofilom w ramach studiów nad kulturą, kinomanom - bo to zwyczajnie dobry film, zagubionym w poszukiwaniu życiowej drogi - w ramach pokrzepienia serc. Myślę, że film ten spodoba się również osobom nie przepadającym za kanonem estetycznym anime, gdyż animacja w tym filmie jest bardziej realistyczna i stonowana.



Więcej o filmie w serwisie IMDB

35 lat w 10 sekund

Natrafiłam w sieci przypadkowo na bardzo ciekawy materiał filmowy: 10-sekundowy filmik pokazujący 35 lat (1969-2004) rozwoju tokijskiej dzielnicy Shinjuku.
Polecam!

sobota, 8 września 2007

Laleczka z saskiej porcelany


...twarz miała bladą jak pergamin
Nie miała taty, ani mamy
I nie tęskniła ani, ani.
Jej siostrą była dumna waza,
A wujkiem zabytkowy lichtarz
Laleczka z saskiej porcelany
Maleńka, smutna pozytywka


Ta pioseneczka, popularna w czasach mojego dzieciństwa, niewątpliwie była mocno inspirowana postacią gejszy. Makijaż japońskiej artystki bowiem - mocny, wyrazisty, o białym podkładzie - zawsze wzbudzał kontrowersje, śmiech lub wręcz strach.

Nie będę wyjaśniać technicznych szczegółów nakładania takiego makijażu, tym bardziej, że znalazłam w serwisie youtube doskonały materiał filmowy, który pięknie pokazuje wszystkie etapy. Oto i on:


Ze swojej strony chciałabym omówić kilka kontrowersyjnych ciekawostek i być może rozwiać wątpliwości tych, którzy boją się białej twarzy.

Znaczenie białego pudru

Jak zapewne nietrudno się domyślić, gruba warstwa białego pudru na twarzy gejszy jest swego rodzaju maską. Tradycja makijażu-maski jest wspólna dla większości zawodów artystycznych w Azji - jak chociażby dla aktorów teatru kabuki czy śpiewaków opery pekińskiej.

Z tego samego powodu między linią włosów a brzegiem warstwy pudru gejsze pozostawiają wąski pasek niepomalowanej skóry: ma on podkreślić "sztuczność" makijażu.

Jak widzieliśmy na materiale filmowym, gejsza musi nakładać makijaż samodzielnie. Jest to absolutnie konieczne, gdyż w ten sposób przygotowuje się psychicznie do wejścia w swoją rolę. Ten element przygotowania scenicznego również jest wspólny dla zawodów artystycznych.




Małe usteczka

Kolejnym charakterystycznym elementem makijażu gejszy są maleńkie, czerwone usteczka o wyraźnie zarysowanym konturze. Symbolizują one dyskrecję - ważną cechę gejszy, która, mając za zadanie zabawiać gościa rozmową lub swoją obecnością, staje się mimowolną powierniczką wielu sekretów.




Paski gołej skóry na karku


Dochodzimy do bardzo ważnej obserwacji kulturowej: kark kobiety w Japonii jest tym, czym nogi kobiety w Europie - symbolem seksu, atrakcyjności, erotycznej aluzji, dyskretnej prowokacji. Dlatego kimono gejszy jest układane tak, aby odsłonić kark i część pleców, dlatego gejsza upina kok i dlatego też kark ma specjalny, przykuwający uwagę makijaż. Myślę, że to piękny symbol i istotna informacja o dalekowschodnim pojęciu erotyki. Jakże wulgarne wydają się w porównaniu z tym zachodnie mini spódniczki i dekolty...

Geiko i maiko

Makijaż zmienia się wraz ze stopniem zaawansowania artystki. Młodsza maiko, oprócz białego pudru, używa także różu, który pokrywa w całości jej policzki. Starsza maiko również używa różu, ale w bardzo niewielkiej ilości. Młodsza geiko używa go już opcjonalnie, a starsza geiko nie używa go wcale.
Podobnie jest z makijażem ust: młodsza maiko szminkuje tylko dolną wargę, starsza maiko maluje sztuczne usta, mniejsze od prawdziwych, natomiast geiko maluje już prawdziwy wykrój ust.
W ogóle starsza geiko na ogół nie używa już sztucznego, białego makijażu-maski (chyba, że na jakieś specjalne okazje, np. festiwal Gion Matsuri), zrzeka się go na rzecz stonowanego makijażu w stylu zachodnim, z naturalnym kolorem pomadki i cienia do powiek.

Oczywiście, gejsze to kobiety z krwi i kości i makijaż ten ulega wahaniom fizjologii skóry. Na taką okoliczność gejsza ma zawsze w swojej torebce szminkę, puder i specjalne papierowe chusteczki, aby osuszyć twarz z łojotoku i potu bez niszczenia makijażu.

Czy one naprawdę są tak bardzo inne?

Makijaż-maska jest symboliczną granicą między światem sztuki i "prawdziwym życiem". Mówi on wyraźnie, że gejsza nie jest po prostu wytworną panią odwiedzającą Twoje przyjęcie - ona jest artystką, która weszła w pewną rolę, zostawiła gdzieś swoje prywatne ja i intymność, a siebie pokazuje jako dzieło sztuki, podobne rzeźbie czy obrazowi. Albo lalce z porcelany.

Odkąd zaczęłam pochłaniać literaturę na temat gejsz, nakładanie makijażu stało się dla mnie swego rodzaju przyjemnością, poczułam jakieś dziwne połączenie z tym dziwnym, fascynującym Światem Kwiatów i Wierzb. Bo tak naprawdę makijaż jest dla wszystkich współczesnych kobiet swego rodzaju maską - podkład, korektor i puder muszą zamaskować to, że mamy kłopoty z cerą i słabo sypiamy, makijaż oczu ma przykuć uwagę głębią spojrzenia, róż ma skorygować optycznie owal twarzy, szminka i tusz do rzęs przywrócić barwę i blask temu, co już wyblakło i poszarzało... Czy świat kobiet nie jest swego rodzaju sztuką dla sztuki, grą pozorów, wchodzeniem w wystudiowaną rolę? Życie to teatr...

Źródła:
immortalgeisha.com,
J. Gallagher - "Gejsza",
Mineko Iwasaki - "Gejsza z Gion"

wtorek, 14 sierpnia 2007

Purpurowa Dama i Książę Promienisty


W XI wieku, kiedy w Europie literatura w dzisiejszym rozumieniu była jeszcze w powijakach, a kobiety często nie umiały pisać i czytać, w Japonii powstała pierwsza na świecie powieść, na dodatek autorstwa kobiety.
Mowa o powieści "Genji Monogatari" ("Opowieść o księciu Genjim") napisanej przez poetkę i damę dworu, Murasaki Shikibu.
Prawdziwe nazwisko Murasaki Shikibu do dziś pozostaje nieznane. Najprawdopodobniej należała do biedniejszej odnogi bardzo ważnej wówczas w Japonii rodziny Fujiwara. Jej ojciec był znanym w kręgach dworskich wybitnym znawcą literatury chińskiej, on też wykształcił Murasaki i zaszczepił jej miłość do poezji i sztuki.
Murasaki była uznawana za dziwaczkę (w owych czasach erudycja u kobiety nie była mile widziana, dziś zresztą nie jest inaczej) i stosunkowo długo pozostała panną. Została wyswatana z przyjacielem ojca, dworzaninem i wysłała mu z listem trochę swojej twórczości literackiej, głównie wiersze i... pierwsze rozdziały "Genji monogatari". Niespełna dwa lata później Murasaki została damą dworu, mając za zadanie uczyć młodziutką cesarzową chińskiego i tworzyć kolejne rozdziały opowieści.

Sława i rozmiar "Genji monogatari" przerosły oczekiwania autorki. Z pisanych od niechcenia na użytek najbliższych przyjaciół obyczajowych opowiastek urosła ogromna powieść. Przewijają się przez nią setki postaci (ponoć autorka nigdy nie popełniła błędu co do stopnia pokrewieństwa i pochodzenia żadnej z nich) i Genji przeżywa setki przygód.
Opowieść o Księciu Promienistym (takim przydomkiem cieszył się książę Genji) stała się nie tylko zabytkiem literatury światowej i japońskiej, ale także pięknym świadectwem epoki: Genji, wspaniały wojownik, artysta i kochanek, był ucieleśnieniem marzeń kobiet, ideałem, wzorcem piękna i charakteru (prawdopodobnie postać ta była wzorowana na bracie cesarza, którego Murasaki podziwiała). Warto dodatkowo wspomnieć o tym, że imię Murasaki (jap. "purpurowy") pochodziło również z powieści: nosiła je miłość życia Genjiego i taki pseudonim zaproponowały autorce inne damy dworu, wielkie fanki powieści.

Minęło prawie tysiąc lat. Po Murasaki zostały tylko fragmenty listów i pamiętników, trochę wierszy, no i oczywiście "Genji monogatari". Amerykańska antropolog i wybitna specjalistka w dziedzinie kultury japońskiej, Liza Dalby, napisała książkę "Opowieść Murasaki". Pani Dalby, bazując na zachowanych pamiętnikach i listach, napisała powieść - fikcyjną biografię pisarki. Książka jest fascynująca i piękna, polecam ją gorąco wszystkim japonofilom.

Zapraszam również na stronę pani Dalby: www.lizadalby.com

Na koniec ważna i praktyczna informacja: "Genji Monogatari" jest dostępna za darmo w pełnej wersji w internecie! Organizacja UNESCO stworzyła świetną witrynę internetową z pełnym tekstem w przekładzie angielskim, na której czytelnik może łatwo nawigować pomiędzy kolejnymi rozdziałami i przeczytać co nieco o historii powstania powieści. Dodatkowo witrynę ozdabiają ryciny z XVII-wiecznego wydania dzieła. Jeśli więc chcecie poznać świat Księcia Promienistego, zapraszam pod adres:
http://webworld.unesco.org/genji/en/index.shtml
Powiem szczerze, że książka jest trudna, głównie z powodu dość archaicznej angielszczyzny przekładu (z 1925 roku). Niemniej, warto przeczytać choć fragment, aby poczuć się trochę w innym świecie i zakosztować dworskiej miłości ;)

piątek, 15 czerwca 2007

Japonki na ostro




W dzisiejszej notce chciałam się podzielić moim nowym muzycznym odkryciem - zespołem Go!Go!7188.

Owa sympatyczna i ciekawa kapelka powstała w 1998 roku. W 2000 roku wydali swoją pierwszą płytę i od tego czasu ostro dają czadu, intensywnie koncertując i wydając płytkę za płytką (mają ich na koncie aż 9 - tempo Toma Waitsa!;)).
Motorem zespołu są 2 urocze panie śpiewające i grające na "wiosłach" - gitarzystka Nakashima Yumi i basistka Hamada Akiko. Za tło rytmiczne i wizualne odpowiada perkusista o ksywie Turkey.
Styl ich grania to świetna mieszanina punk-rocka, trashu i elementów popu. Melodie, jak to w japońskiej muzyce, są dość pokręcone i prezentowane mocnym, charakterystycznym wokalem Yumi dają piorunujący efekt. Ta muzyka to czysta energia i świetna zabawa. Działa na mnie tak intensywnie, że nawet kiedy siedzę zmęczona kolejną godzinę przed komputerem, ich kawałki sprawiają, że podryguję na krześle i uśmiecham się od ucha do ucha. Warto przy tym dodać, że panie Nakashima i Hamada są dobrymi instrumentalistkami, a Yumi ma niesamowitą charyzmę. Mam nadzieję, że będzie mi dane usłyszeć kiedyś ten zespół na żywo, bowiem jak na ogół nie znoszę materiałów filmowych i nagrań z koncertów, tak filmiki z ich występów mnie po prostu hipnotyzują.

Moje odkrycie zawdzięczam niezrównanemu serwisowi YouTube, który teraz wykorzystam, aby zaprezentować czytelnikom niewielki wycinek twórczości zespołu. Zaznaczam, że nie odpowiadam za żadne demolki wywołane nadmiernym przypływem energii podczas słuchania tej muzyki.

Świetna, energetyzująca piosenka i największy hicior zespołu - "Ukifune" (okraszona ciekawym teledyskiem)

A to już trochę lżejszy i bardziej popowy kawałek - "Kinkyori Renai" (do obejrzenia wyłącznie na stronie YouTube):
http://www.youtube.com/watch?v=B_vO9Bf6MRU

Oficjalna strona zespołu (wyłącznie w języku japońskim) znajduje się pod adresem:
http://www.breast.co.jp/gogo7188/

Do niedawna sądziłam, że rock umarł i nie warto się nim już interesować. Jak dobrze, że się pomyliłam...

niedziela, 10 czerwca 2007

Iwasaki Mineko

Niedawno artykułem "Gejsza - wielka zagadka orientu" podjęłam się ambitnego zadania przybliżenia czytelnikom mojego bloga kultury gejsz. Jednakże, odstąpiłam od pomysłu płodzenia fachowych i poważnych artykułów. Lata studiów nauczyły mnie, że najwięcej użytecznych informacji zawierają przykłady, a nie podręczniki, dlatego też dziś na przykładzie najwybitniejszej i najsławniejszej gejszy XX wieku przyjrzymy się nieco rytuałom i zwyczajom Świata Kwiatów i Wierzb.

Iwasaki Mineko urodziła się w 1949 roku w Kyoto jako Tanaka Masako. Przyszła na świat w wielodzietnej rodzinie artystycznej. Jej ojciec był malarzem kimon, matka zajmowała się artystycznym barwieniem tkanin, zaś 3 starsze siostry pracowały w hanamachi.

Mineko już w wieku 3 lat została zauważona przez przyjaciółkę i częstego gościa rodziny Tanaka, panią Iwasaki, matką (okāsan) Iwasaki okiya. Jedna ze staszych sióstr Mineko dość nieuczciwie rozprawiła się z okiya, nieoczekiwanie wychodząc za mąż (co oczywiście jest zawsze równoznaczne z zakończeniem kariery zawodowej gejszy), nie odpracowawszy nakładów finansowych na jej naukę i start w zawodzie. Dlatego też okāsan Iwasaki nalegała, aby Mineko wprowadziła się jeszcze jako dziecko do okiya i zaczęła edukację jako gejsza, aby później móc zostać jej następczynią. Posunięcie to wiązało się nie tylko z przeprowadzką, ale również z adopcją przez rodzinę Iwasaki, co początkowo wywołało gwałtowny sprzeciw państwa Tanaka i samej Mineko.

Mineko na próbę wprowadziła się do okiya i w przepisowym wieku 6 lat, 6 miesięcy i 6 dni zaczęła naukę w szkole gejsz. Niemalże od razu zapałała wielką miłością do tańca, co zaważyło na jej dalszym życiu. Trzy lata później Mineko została adoptowana przez rodzinę Iwasaki. Wówczas zmieniono jej też imię z Masako na Mineko, gdyż imię Masako nosiła już jedna ze starszych gejsz w okiya.

Przez lata nauki i pracy w zawodzie Mineko pięła się szybko po szczeblach kariery. W szkole była prymuską i egzamin na maiko zdała najlepiej w swoim roczniku. Pracę jako maiko zaczęła jeszcze przed przepisowym czasem (wzbudziła zainteresowanie gości jeszcze jako miranai - praktykantka, która odwiedza herbaciarnie tylko w celu obserwacji starszych koleżanek przy pracy). Już jako maiko miała przepełniony terminarz, oczywiście udzielała się też przedsięwzięciach artystycznych hanamachi, tj. paradach, spektaklach tanecznych itp. W latach 60. jej zdjęcie pojawiło się na plakatach i turystycznych gadżetach promujących Kyoto, w latach 70. wystąpiła w telewizyjnej reklamie japońskiej whiskey marki Suntory.

Wraz ze wzrostem popularności i zarobków pojawiła się niesamowita zawiść koleżanek po fachu. Gejsze żyją w okiya w swoistych rodzinach: szefową tytułuje się matką (okāsan), zaś każda gejsza od początku kariery ma tzw. starszą siostrę - pełnoprawną gejszę, dobieraną przez okāsan, która ma uczyć i pomagać w zdobyciu popularności początkującej artystce. Na nieszczęście Mineko, jej starszą siostrą została jej biologiczna starsza siostra, Yaeko (ta sama, która kiedyś wyszła za mąż i odeszła z zawodu, zdołała już rozwieść się i wrócić do hanamachi). Kobieta owa nie tylko nie spełniała swojego zadania, ale wręcz szkodziła karierze młodej Mineko. Pozbawiona oparcia ze strony rodziny, Mineko samotnie walczyła z zawiścią koleżanek.

Mineko Iwasaki odeszła z zawodu u szczytu kariery, wieku 29 lat. Jako powód podaje rozgoryczenie tym, jak hanamachi traktuje obiecujące artystki. Fakt faktem, czasy się zmieniają, a system kształcenia gejsz jest taki sam od stuleci: gejsz nie uczy się języków obcych, nie daje się im dyplomu ukończenia szkoły, który byłby honorowany jako wykształcenie średnie, gejsze mają też mniejsze dochody niż powinny, bo pieniądze pochodzące z ozashiki zasilają budżet okiya i idą w większości na stroje, zaś ze spektakli artystki nie mają nic poza satysfakcją. To wszystko sprawiło, że Mineko, już jako okāsan Iwasaki, zamknęła okiya, wyszła za mąż i zajęła się sprzedażą i konserwacją dzieł sztuki.

Bez wątpienia Iwasaki Mineko była najwybitniejszą gejszą swojego pokolenia. Jednakże, to nie dzięki temu stała się sławna poza Japonią. Sławą, i to złą, okryła ją powieść Arthura Goldena pt. "Wyznania gejszy".
Prawdą jest, że Mineko współpracowała z Goldenem. Prawdą jest, że opowiedziała mu historię swojego życia i ujawniła sporo detali dotyczących życia gejsz. Jednakże, w kodeks gejsz (i chyba w ogóle Japończyków) jest wpisana dyskrecja i skromność, więc Mineko prosiła, aby nie ujawniać jej nazwiska.
A co zrobił ten durny gaijin? Nie tylko ujawnił nazwisko Mineko. Nie tylko stworzył oszczercze dzieło sugerujące, że gejsze to prostytutki (czym zbudował mur stereotypów, który gejsze usiłują zburzyć do dziś). W wywiadach dodał jeszcze, że Mineko udzieliła mu informacji, jakoby sama sprzedała swoje dziewictwo za sumę 100 mln jenów! Jest to oczywiście bzdura, gdyż rytuał uroczystej defloracji poprzedzony licytacją był inicjacją w świecie luksusowych prostytutek (tayū), nie gejsz. Sprawa znalazła swój finał w sądzie, jednakże Iwasaki Mineko na zawsze pozostała persona non grata Świata Kwiatów i Wierzb. Podobno proponowano jej nawet rytualne samobójstwo w ochaya, aby zmyć plamę na honorze.

W 2002 roku Iwasaki Mineko przy pomocy amerykańskiej dziennikarki Rande Brown opublikowała swoją autobiografię pod tytułem "Gejsza z Gion", z której zaczerpnęłam prawie wszystkie informacje zawarte w tym artykule. Książka ta nie wspomina ani słowem o Goldenie, ale dość brutalnie rozprawia się ze stereotypami przez niego stworzonymi. Jest przy tym niesamowicie ciekawa i, choć nie jest fikcją literacką, czyta się ją z zapartym tchem. Polecam gorąco tę lekturę!

Terminy związane z kulturą gejsz

Nie sposób opowiadać o kulturze gejsz bez wprowadzenia kilku podstawowych terminów. W dalszych artykułach będę posługiwać się nimi, ponieważ niektóre z tych japońskich słów nie mają swoich dobrych i w miarę zwięzłych odpowiedników w języku polskim.

hanamachi - dzielnica gejsz, w skład której wchodzą: lokale organizujące przyjęcia z gejszami, domy, w których mieszkają gejsze oraz szkoły gejsz i biuro zarządzające społecznością artystyczną
okiya - dom, w którym mieszkają gejsze
ochaya - herbaciarnia w hanamachi, na ogół ekskluzywny lokal urządzony w stylu tradycyjnym, w którym odbywają się przyjęcia z gejszami
maiko - gejsza-uczennica
geiko - pełnoprawna gejsza
ozashiki - przyjęcie z udziałem gejsz, wyprawiane w ochaya

Oczywiście terminologia związana z Światem Kwiatów i Wierzb jest dużo bardziej rozbudowana. Postaram się wprowadzić jej nieco więcej w następnych artykułach.

piątek, 8 czerwca 2007

Japoński kot przynosi szczęście!

Kto wie, czy kultura japońska nie stała mi się bliska właśnie przez wszechobecność kotów?
O ile bowiem w Europie kot przez stulecia był uważany za pomiot szatana, o tyle w Japonii był zawsze najlepszym przyjacielem człowieka. Nie czymś do szczucia złodziei i utylizacji resztek jak pies, ale właśnie przyjacielem i towarzyszem.

Jedną z najlepszych Japońskich powieści wszechczasów jest utwór Natsume Sōseki pt. "Jestem kotem". Jej bohaterem jest bezimienny szylkretowy kociak, który któregoś wieczoru przybłąkał się do domu pewnego nauczyciela angielskiego, z właściwym kotom uporem znosił ciągłe wyrzucanie za próg przez służącą (na której później zemścił się kradnąc makrelę) i w końcu został zaakceptowany jako domownik.
W powieści tej roi się od kotów, bo - co znaczące - we wszystkich domach w sąsiedztwie mieszkają owe doskonałe czworonogi. Koci świat umiejętnie przeplata się z ludzkim, nasz bohater relacjonuje bowiem podsłuchane rozmowy ludzi, swoje polowania na cykady i przygody z kocimi sąsiadami.
Kotek szybko stał się ulubieńcem przyjaciół gospodarza, którzy przesyłali mu ukłony w listach i rysowali jego podobizny na karkach noworocznych.
Na zdjęciu powyżej widnieje swoisty pomnik ku czci pisarza w kampusie uczelni, którą ukończył.

Kolejnym wybitnym japońskim kotem jest najlepszy odtwórca roli drugoplanowej w filmie anime, czarny kot imieniem Jiji. Jiji jest najlepszym przyjacielem i wspólnikiem nastoletniej czarownicy imieniem Kiki. Nieco przemądrzały i arogancki, ale uczynny i zawsze skory do pomocy małej wiedźmie. Kiki dzięki magii może z nim rozmawiać, zaś Jiji jest jej tłumaczem w kontaktach ze zwierzętami.

Koty są z resztą wszechobecne w filmach Hayao Miyazaki.

W filmie "Jeżeli się wsłuchasz" ("Whisper of the heart") pojawia się tajemniczy kot imieniem Moon (chociaż nazywany jest w zasadzie rożnie, w zależności od domu, w którym się aktualnie posila). Moon przyciąga uwagę Shizuku w pociągu i prowadzi ją do niezwykłego sklepu ze starociami na przedmieściach Tokyo.
W tym samym sklepie króluje pewna droga właścicielowi figurka Barona - dżentelmena z głową kota, którego oczy zrobione są z kamieni szlachetnych i iskrzą się w słońcu. Baron zainspirował Shizuku do napisania pierwszego opowiadania.


Najbardziej niezwykłym kotem w naszej gromadce jest Kotobus w filmie "Mój sąsiad Totoro".
Kotobus to najlepszy autobus na świecie: przyjeżdża (a raczej przybiega) na każde zawołanie Totoro, dociera wszędzie i, jeśli tego wymaga usprawnienie transportu, porusza się po drutach telegraficznych (bo co to za wysiłek dla kota przejść po trochę wyższym płocie, zwłaszcza dla magicznego) oraz wspina się po drzewach. Przy okazji miauczy zamiast ryczeć klaksonem, a jego oczy jarzą się w mroku jak latarnie (bo kto to widział pojazd bez świateł). Na dodatek Kotobus to autobus pierwszej klasy, bo w środku jest mięciutki i kudłaty.
Sam zaś Totoro ma w sobie coś z kota, mianowicie charakterystycznie ukształtowany pyszczek okraszony wąsiskami i nocny tryb zycia.

Teto, pupil Nauzykai z Doliny Wiatru, też nie jest kotem. Ale ma zdecydowanie kocie ruchy i jarzące się na zielono slepia.

No i na deser najważniejszy kot w Japonii, mianowicie Maneki Neko.

Maneki Neko (dosł. "pozdrawiający kot") to najpopularniejszy japoński amulet. Na ogół dostępny w formie porcelanowych figurek, ale też jako breloczek, obrazek lub skarbonka, przynosi szczęście w interesach. Kiedy unosi lewą łapę, przyciąga klientów, kiedy unosi prawą - szczęście i bogactwo (chociaż można się spotkać z interpretacją, że jest dokładnie na odwrót). Znaczenie dla działania amuletu ma również kolor kota - kot biały z rudo-czarnymi plamami to rzadkie umaszczenie u kota rasy japońskiej i dlatego wierzy się, że maneki neko z takim umaszczeniem przynosi szczególne powodzenie. Biały kot symbolizuje czystość, czarny i czerwony odpędzają złe duchy i choroby, złoty przynosi bogactwo, różowy - szczęście w miłości, a zielony - powodzenie w nauce. Czerwona obroża z dzwoneczkiem lub wstążka na szyi to tradycyjne "przybranie" kota w bogatych domach w epoce Edo. Kot czasem trzyma w łapce monetę (zapewne dla podkreślenia, jaki z niego materialista:D).

Tak więc zastanówmy się: czy warto przypisywać tym słodkim, miłym i mądrym zwierzakom cechy diabelskie? Japończycy już dawno zmądrzeli...

sobota, 2 czerwca 2007

Zaczarowany świat Hayao Miyazaki, czyli szczęśliwe japońskie dzieci



Na temat anime jest wiele stron www, książek, fachowej prasy, a nawet trochę prac magisterskich i doktoratów. Chyba każdy gaijin słyszał cokolwiek o anime lub widział fragment "Czarodziejki z księżyca" czy "Dragon ball".

Dlatego też nie zamierzam się wymądrzać na temat anime, a bardziej skupić na swoich refleksjach nad paroma moimi ulubionymi filmami autorstwa guru anime, Miyazaki Hayao.


Żelazna Kurtyna, potem zalew kultury amerykańskiej i hollywoodzkiej sieczki, no i wszechobecny w zachodniej cywilizacji stereotyp, że "kreskówki" sztuką nie są, nie sprzyjały popularyzacji filmów pana Miyazaki w Polsce i dopiero dwie ostatnie produkcje zostały zauważalnie wprowadzone do polskich kin.


Walcząc jak lew na różne sposoby, udało mi się jak dotąd obejrzeć następujące pozycje (i zarazem prawie wszystkie "pełnometrażowce"):
- "Hauru no ugoku shiro" ("Ruchomy zamek Hauru", 2004)
- "Sen to Chihiro no kamikakushi" ("Spirited away: w krainie bogów", 2001)
- "Mononoke hime" ("Księżniczka Mononoke", 1997)
- "Kurenai no buta" ("Szkarłatny pilot", 1992)
- "Majo no takkyûbin" ("Kiki's Delivery Service", 1989)
- "Tonari no Totoro" ("Mój sąsiad Totoro", 1988)
- "Tenkû no shiro Rapyuta" ("Laputa - zamek w chmurach", 1986)
- "Kaze no tani no Naushika" ("Nauzykaa z Doliny Wiatru",1984)

Trudno streścić w kilku słowach, o czym opowiadają te filmy, z resztą podejrzewam, że profesjonalni recenzenci zrobią to lepiej ode mnie. Najważniejsze jest w nich to, że są najpiękniejszym i najbardziej skomplikowanym koncertem fantazji w światowej kinematografii. Przypuszczam, że wielką rolę odgrywa tu animacja, która ma znacznie szersze możliwości niż tradycyjne filmy z nawet najlepszymi efektami specjalnymi i scenografią. Na przykład, w filmie "Nauzykaa z Doliny Wiatru" pojawiają się dziwaczne rośliny i zwierzęta (przypuszczam, że właśnie to był zalążek koncepcji pokemonów - stworków będących dziwacznymi krzyżówkami znanych zwierząt). W "Mój sąsiad Totoro" i "Spirited away: w krainie bogów" mamy do czynienia z przenikaniem się świata bogów i ludzi. I wszędzie jest pełno magii, niezwykłości i fantazji.

Na przykładzie owych filmów widać też, jak bardzo japońska mentalność jest różna od zachodniej. Np. w "Mój sąsiad Totoro" rodzina wprowadza się do nawiedzonego domu i... cieszy się z tego! Podczas, gdy w zachodnim filmie nawiedzony dom to zawsze kłopoty i ofiary śmiertelne, pan Kusakabe idzie z Mei i Satsuki do świątyni w ramach "dobrosąsiedzkich stosunków". Kiedy dla odmiany na Zachodzie zrobiono film o przyjaznym duszku Kacperku, wyszła z tego głupia i sentymentalna papka.

I to ostatnie stwierdzenie prowadzi mnie do następującej obserwacji: filmy te są tak inteligentne i wyzute z wszelkiej egzaltacji, że mogą być interesujące zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych, niosąc zawsze ciekawe i pouczające przesłanie: że trzeba dbać o środowisko naturalne i żyć w zgodzie z naturą, że wojna jest niszczącym wszystko złem, że trzeba mieć w życiu pasję.



Myślę, że można jeszcze długo interpretować każdy film z osobna i każdy detal, ale nie będę wyręczać ewentualnych autorów prac magisterskich. Zakończę zatem mój felieton w jedyny możliwy sposób: zachęcając was z całego serca do obejrzenia tych filmów!



Moje ulubione to "Nauzykaa z Doliny Wiatru", "Mój sąsiad Totoro" i "Spirited away: w krainie bogów". A wasze?

czwartek, 31 maja 2007

Subtelny i nieco cierpki smak życia



"Smak herbaty"
rok produkcji: 2004
reżyseria, scenariusz i muzyka: Katsuhito Ishii

Głównymi bohaterami tego filmu są członkowie pewnej japońskiej rodziny. Z pozoru nie wyróżniają się niczym szczególnym: mieszkają w tradycyjnie zaaranżowanym domu we wsi Tochigi, niedaleko Tokio, pracują, śpią, jedzą - ludzie jak ludzie.
Jednak bliższe spojrzenie na rodzinę Haruno zdradza, że nie jest ona taka do końca zwyczajna...

Mama Yoshiko (Satomi Tezuka) - rysowniczka anime. W chwilach wolnych od gospodarskich zajęć tworzy dziwaczne animacje przy kuchennym stole lub rozmyśla nad pozami bohaterów przy kolacji.

Tata Nobuo
(Tomokazu Miura) - psycholog zakładowy. Prowadzi terapie za pomocą hipnozy, czasami umila nią czas domownikom.

Córeczka Sachiko (Maya Banno) - obdarzona dużą wyobraźnią ośmiolatka, usiłuje zgładzić nękającą ją halucynację w postaci "swojej wielkiej kopii".

Syn Hajime
(Takahiro Sato) - przeciętny czternastolatek, przeżywający ciągłe rozterki miłosne. Nabawił się dziewczynofobii, myśli, że dziewczyny biją facetów.

Dziadek Akira (Tomoko Nakajima) - ekscentryczny staruszek, uwielbiający tworzyć na poczekaniu cudownie absurdalne piosenki i odgrywać, ku uciesze wnuków, scenki z anime.

Oprócz wyżej wymienionych domowników do najbliższej rodziny należą też bracia Nobuo:

Wujek Ayano (Tadanobu Asano) - dźwiękowiec, mieszka w Tokio. Totalny luzak. W weekendy odwiedza rodzinne Tochigi, żeby się trochę ponudzić.

Wujek Todoroki Ikki
(on sam) - artysta manga, straszny dziwak, nieodrodny syn dziadka Akiry. Uwielbia przeglądać się w lusterku.

W tym filmie jest WSZYSTKO. Miłość, nienawiść, przyjaźń, zazdrość, śmierć, słońce, deszcz, metafizyka i absurd. Przez ponad 2 godziny trwania tego filmu (które mijają jak 10 minut) śmiałam się, płakałam, irytowałam i ciekawiłam.

Sama fabuła nie opowiada o niczym konkretnym, jest po prostu serią drobnych zdarzeń, drobnym wejrzeniem w intymny świat wyobraźni i marzeń każdego z bohaterów. A mimo tego, ten film jest sympatyczny i napawa niesamowitym optymizmem. Myślę, że twórca filmu chce w ten sposób pokazać, że życie jest piękne, właśnie dzięki temu, że każdy z nas jest inny. Że rodzina to siła, twoje miejsce na ziemi. Że wyobraźnia to coś, co warto w sobie pielęgnować. Że życie w ciszy, zdala od zgiełku, wcale nie jest nudne. Można tych interpretacji mnożyć a mnożyć...

Film ten już po pierwszym obejrzeniu podbił moje serce i od razu wskoczył na szczyt listy moich "naj, naj, naj". Oglądam go, kiedy jest mi smutno, bo zawsze podnosi mnie na duchu. Chyba się od niego uzależniłam!

Dodam jeszcze, że film ten ma tyle uroczych detali, że za każdym obejrzeniem odkrywam w nim coś nowego.

Polecam ten film gorąco wszystkim, nie tylko japonofilom. Obejrzyjcie i pokochajcie!



oficjalna strona filmu: http://ttt-movie.com/

sobota, 12 maja 2007

Reklama je dźwignią handlu ;)

Postanowiłam nieco rozreklamować swój blog i przygotowałam parę skromnych bannerów. Jeśli ktoś ma ochotę mnie zalinkować, to proszę się częstować.





Gejsza - wielka zagadka Orientu


Głównym obszarem mojego zainteresowania Japonią jest kultura gejsz. Oczywiście, jest mnóstwo publikacji na ten temat, sama nieustannie gromadzę materiały w różnej formie. Jednakże, nie każdy ma tyle wytrwałości i pasji, aby drążyć ten temat, zaś wokół świata gejsz ciągle krążą różne, często nieprawdziwe i krzywdzące opinie. Dlatego postanowiłam przybliżyć nieco problem i stworzyć cykl artykułów tych niesamowitych istotach, unikalnych tworach japońskiej kultury i... pierwszych japońskich businesswoman :)

Zacznijmy od wyjaśnienia pewnej fundamentalnej kwestii:
Gejsza NIE jest prostytutką.

Zadaniem gejsz jest umilanie czasu gościom herbaciarni lub hoteli w uzdrowiskach. Jednakże nie seksualnych usług się od nich oczekuje, lecz zabawiania rozmową, tańcem, śpiewem. Dlaczego więc ich usługi są takie drogie? Może dlatego, że ten taniec i śpiew wymaga długich lat nauki i jest kultywowaną od stuleci sztuką, której posiadanie jest rzadkim atutem. Może dlatego, że gejsza, aby być piękną, potrzebuje bardzo drogich strojów i dodatków. A może po prostu dlatego, że towarzystwo gejszy z założenia jest rozrywką luksusową.
Oczywiście gejsze to również kobiety i zdarza im się sypiać z klientami. Jednakże, na ogół nie robią tego dla pieniędzy. A jeśli nawet decydują się na dodatkową "fuchę" utrzymanki, to nie ma to nic wspólnego z jej rdzennym zawodem. Twierdzenie zatem, że gejsze trudnią się prostytucją, jest zatem tak samo prawdziwe, jak twierdzenie, że robią to polskie studentki. Już słyszę głosy oburzenia: "Jak to?!". A tak to, mili państwo, przecież popularne w Polsce jest zjawisko sponsoringu, dzięki któremu studentki dorabiają sobie na lepsze ciuchy. Nie jest to oczywiście masowe i na pewno nikt nie posądza z góry każdej studentki o kupczenie własnym ciałem. Dlaczego więc taki okrutny los spotyka gejsze?

Przypuszczam, że ten oburzający stereotyp ma swoje korzenie nie w Japonii, ale właśnie w kulturze zachodniej. Profesja gejszy jest zawodem artystycznym. Na Zachodzie przez stulecia uważano, że kobieta-artystka jest kobietą nieprzyzwoitą, zhańbioną, równą w zasadzie prostytutce. Tak więc cudzoziemcy bywali w Japonii tak właśnie ocenili kobiety-artystki: podług własnej miary. A może to po prostu strach przed nieznanym i niezrozumiałym doprowadził ludzi Zachodu do tego absurdu?

Teraz zajmijmy się kolejnym stereotypem dotyczącym Świata Kwiatów i Wierzb (tak zwykło się określać świat gejsz: kwiat symbolizuje piękno i zmysłowośc, wierzba - giętkość i siłę):
Klientami gejsz są wyłącznie mężczyźni.

To nieprawda! Oczywiście przeważają wśród nich mężczyźni, ale nierzadko zdarza się, że przyjęcie z gejszami odbywa się w ramach uroczystości rodzinnych albo wręcz wyprawia się specjalne przyjęcia dla kobiet, na których pojawiają się gejsze. Czy to nie podważa dość mocno stereotypu nr 1?

Kolejny nonsens:
Gejsza jest młodą dziewczyną.

Nie jest to prawda. Gejsze mogą pracować nawet do sześćdziesiątki, jeśli tylko zachowują sprawność i dobry wygląd. Nie bez kozery mówi się, że jeśli chcesz odgadnąć wiek Japonki, to do tego, co oszacowałeś, dodaj 10 lat. Japonki bardzo dbają o wygląd i świeżość.

Świat Kwiatów i Wierzb jest niezwykły, skomplikowany i dość delikatny (ale jednocześnie silny i elastyczny jak wierzba). Postaram się w następnych artykułach przedstawić niektóre jego elementy (strój, makijaż, umiejętności artystyczne) w sposób bardziej zrozumiały dla przeciętnego gaijina ;)

piątek, 27 kwietnia 2007

Amerykańskie dowcipy o Japończykach

Własnoręcznie tłumaczone przeze mnie z angielskiego, na potrzeby portalu joemonster.org.

- Dlaczego Japonia przegoniła USA w technologiach?
- Na 10 000 Amerykanów przypada 20 prawników, 40 księgowych i 70 inzynierów. Na 10 000 Japończyków przypada 1 prawnik, 3 księgowych i 400 inżynierów.


IBM w ramach eksperymentu zamówiło wyrób pewnych części u Japończyków. W specyfikacji napisali, że zaakceptują 3 wadliwe wyroby na 10 000 sztuk. W końcu nadesłano zamówiony towar. Do przesyłki załączony był list od wytwórców:
Ciężko było nam, Japończykom, zrozumieć zasady amerykańskiego biznesu, ale się staramy. Wadliwe egzemplarze zostały specjalnie oddzielnie wyprodukowane i umieszczone w liczbie 3 w każdej partii 10 000 sztuk towaru. Mam nadzieję, że spełniliśmy wasze oczekiwania.


Podobno Japończycy bardzo interesują się zdobyczami zachodu, szczególnie tymi z USA. Można to wykorzystać w walce przeciwko potędze Japonii.
Sprzedajmy im seriale telewizyjne takie jak "Ally McBeal" czy "J.A.G." i dopilnujmy, żeby miały dobrą oglądalność. Wszystkie japońskie dzieci, kiedy dorosną, będą chciały zostać prawnikami, a wtedy ten naród będzie skończony!

Muzyka jak balsam i... równanie matematyczne




Sakamoto Ryūichi (ur. 17.01.1952 w Tokyo) - wybitny japoński muzyk, kompozytor, producent nagrań i aktor. Ukończył Akademię Sztuk w Tokyo, specjalizując się w muzyce etnicznej i... elektronicznej.


Ludziom Zachodu jest znany przede wszystkim jako kompozytor muzyki filmowej. Jakiś czas temu już odkryłam, że prawie wszystkie soundtracki, które chwyciły mnie za serce, były właśnie jego autorstwa. Skomponował muzykę do takich filmów jak: "Mały Budda", "Oczy węża", "Wichrowe wzgórza", "Pod osłoną nieba", "Appleseed", "Femme fatale", "Wysokie obcasy", "Love is the devil: szkic do portretu Francisa Bacona"... Jego najbardziej spektakularne sukcesy to muzyka do filmów: "Ostatni cesarz" i "Merry Christmas, Mr. Lawrence", w których wystąpił także jako aktor.

Pan Sakamoto jest bardzo aktywnym i wciąż poszukującym artystą. Chociaż jego muzyka filmowa jest klasycznie europejska w formie, on sam rzucił się w wir komponowania muzyki elektronicznej, kiedy tacy giganci jak Vangelis czy Jarre stracili już dawno formę.

Jest on też znany jako przeciwnik walki z prawami autorskimi, które sam uważa za przestarzałe i zbędne w epoce informacji. Jego ostatnie nagranie koncertowe, utwór "Radioactivity" nagrany w Sali Kongresowej w Warszawie z zespołem Kraftwerk, jest dostępny w sieci, aby każdy mógł pobawić się w remiksy. Brawo! Wreszcie prawdziwy artysta, który pokazuje, że liczy się twórczość, a nie kasa.

Tematy komponowane przez pana Sakamoto są liryczne i melodyjne, jednocześnie chłodne i wyważone. Ponoć do komponowania używa metod matematycznych: logiki i teorii grafów.

Niech w końcu przemówi muzyka, a nie słowa.

Przygotujcie się na najpiękniejszą melodię jaka kiedykolwiek powstała - temat z filmu "Merry Christmas, Mr. Lawrence" (wykonanie z 1996 roku). Mogę słuchać tego utworu codziennie i mieć łzy w oczach za każdym razem.



A to już bardziej współczesne dokonanie - utwór "War and Peace". Nie wiem, co to za album, co to za projekt, ale utwór piękny. Wykonanie z 2005 roku.
Warstwa "tekstowa" to pytania o sens pokoju i wojny: "Czy wojna jest nam tak potrzebna do życia jak woda?"

czwartek, 22 lutego 2007

Współczesne japońskie kino akcji, czyli fontanny juchy i szybkie cięcia

Przyznam się szczerze, że kiedyś nie lubiłam kina akcji. Wydawało mi się głupie i nudne. Przemoc w nich zawarta nie przerażała mnie ani nie skłaniała do refleksji, a jedynie irytowała. W końcu ile można oglądać Jankesów i Nigga wymachujących spluwami i goniących się drogimi brykami po autostradzie niszcząc tony żelastwa? Ohyda.
(Oczywiście są chwalebne wyjątki, np. "Gorączka" Michaela Manna, ale nie w tym rzecz.)

Aż pewnego pięknego dnia zobaczyłam "Azumi".
sliczna buzka w krwi bandyty umoczona
Azumi to zabójczyni. Mistrzyni miecza. Szybka, niebezpieczna i zabójczo skuteczna.
Piękna i zwinna Ueto Aya stworzyła niezapomnianą kreację aktorską, choć miała wtedy zaledwie 18 lat. Brawo, Aya!

Następny był film "Battle Royale"

Prawda, że miłe i ładne dzieci? Ale te dzieci mają już po 15 lat i są bardzo niegrzeczne. Jeden z nich dźga nożem wychowawcę, cała klasa ucieka na wagary. Nazajutrz wybierają się na długo wyczekiwaną wycieczkę klasową. Osiadają na pięknej wyspie i dostają rozkaz wyrzynać się nawzajem tak długo, aż zostanie 1 osoba. Byle nie za długo, bo czas operacyjny gry wynosi 3 dni...
Zabawa ta odbywa się za pełnym przyzwoleniem Ministerstwa Edukacji i rodziców, ma nauczyć dzieciaki moresu. Oby Giertych tego filmu nigdy nie zobaczył...

Następną, odrębną pozycję zajmują filmy Takeshi Kitano: "Hana-bi", "Brother" i "Zatoichi".
dziela Takeshi Kitano
To prawdziwe cacuszka i niezwykle pouczające filmy o yakuzie. Kitano to prawdziwy twardziel, który nie boi się nikogo, nawet będąc ślepym ("Zatoichi"), i prawie nic nie mówi, tylko działa. Trup ściele się tak gęsto, że jucha nie nadąża tryskać, do końca nie jesteś pewien, czy ktoś w ogóle przeżyje tę jatkę.


OK, czas na chwilę refleksji i może kilka słów wyjaśnienia, co w tych filmach jest takiego wyjątkowego. Bo przecież nie sztuka dodać fontanny krwi i dużo walk. Tarantino przecież to robi i jakoś daleko mu do Takeshi Kitano. Sądzę, że myśl zawartą w tego typu produkcjach japońskich można zawrzeć w tych kilku zasadach:
1. Życie ludzkie ma nikłą wartość i może skończyć się lada chwila.
2. Nikt nie jest superbohaterem, którego nie można zranić, zabić lub psychicznie zniszczyć.
3. Śmierć trwa krótko.
W myśl tych zasad japońscy filmowcy idą na całość i nie żałują realizmu. Bo przecież wiadomo, że po przecięciu tętnicy samurajskim mieczem krew tryska bardzo gwałtownie i musi obryzgać zabójcę. Bo przecież wiadomo, że po przecięciu tętnicy śmierć to kwestia minuty i nie ma czasu na wypowiedzenie wiekopomnych słów. Bo przecież wiadomo, że po machaniu mieczem przeciwko kilkunastu wojownikom człowiek się w końcu zmęczy i będzie słabiej się bronił.
Szokujące? Paskudne? Być może. Ale warte naśladowania. Tarantino w "Kill Bill" (obu częściach) wreszcie pokazał, że zachód też tak może. Brawo, Quentin, już prawie Cię lubię.
(BTW, ponoć Tarantino po obejrzeniu koreańskiego filmu "Oldboy" zawołał: "To jest bardziej tarantinowskie niż wszystko, co do tej pory zrobiłem!". Strzał w dziesiątkę.)

piątek, 26 stycznia 2007

ichi... ni... san... próba mikrofonu!

Witam was serdecznie, mili internauci!
Miło, że zawitaliście do mojego bloga i chcecie poczytać, co mam do powiedzenia światu.
Na początek wyjaśnię pewną fundamentalną kwestię. Jestem przeciwna blogom, które nie mają motywu przewodniego, tylko jakieś pitu-pitu w stylu "miałam dziś 5 lekcji, na obiad były kotlety, nie lubię geografii".
Tematem przewodnim mojego blogu jest "moja Japonia". Chciałabym tutaj dzielić się z wami tym, co przeczytałam, usłyszałam lub obejrzałam na temat Japonii. Śledzę z uporem maniaka wszelkie rzeczy z choćby niewielkim pierwiastkiem japońskim, nie wyłączając sukcesów japońskich sportowców.
Mam nadzieję, że czytając moje wpisy ubawicie się trochę, nauczycie czegoś o Japonii lub, co jest najbardziej zalecane, przez konstruktywną krytykę w komentarzach nauczycie czegoś mnie.
Miłej lektury!